To miała być wycieczka życia i podróż poślubna. Sprawa dość kosztowna (wydobyliśmy pozostałe fundusze z wesela). Ja bardzo chciałam Chiny… (no cóż, co się odwlecze, to nie uciecze). A wybraliśmy Tajlandię i wcale nie żałuję. Argumentem przemawiającym za tym wyborem była opcja: wycieczka + wypoczynek, której nie było w przypadku Chin. Chciało nam się po prostu odpocząć po całym roku pracy. Wyjeżdżaliśmy na wycieczkę zorganizowaną z przewodnikiem, pod którego opieką byliśmy praktycznie od lotniska. Sam lot był już nie lada atrakcją, bo komfortowymi liniami Emirates i z przesiadką w Dubaju. Wylądowaliśmy w Bangkoku. Stolica wzbudziła we mnie mieszane uczucia, przeszkadzał mi jej zapach, wszędobylski upał i gwar – a przede wszystkim bałagan. Spędziliśmy w niej dwa dni, zwiedzając miejsca kultu i zabytki, aby dalej podążać już autobusem w kierunku rzeki Kwai, na wschodnie wybrzeże (Hua Hin), z miejscem docelowym na Krabi (kurorcie usytuowanym na południowo wschodnim wybrzeżu, które stanowi świetną bazę wypadową na malownicze rajskie wyspy. Bardzo dobre hotele, poczucie bezpieczeństwa (wynikające z organizacji wycieczki oraz postawy samych Tajów – choć wiadomo, że jeśli ktoś szuka guza, to znajdzie go wszędzie) i niezapomniane egzotyczne wrażenia sprawiają, że polecam Tajlandię wszystkim.
Panorama Bangkoku
Dziś Tobie przedstawię pięć rzeczy, które mnie w Tajlandii zauroczyły 🙂
- Uśmiech – nie bez powodu Tajlandia nazywana jest krainą uśmiechu! Uśmiechają się wszyscy i do wszystkich bez względu na: status społeczny, porę dnia czy rodzaj wykonywanej pracy (nawet panie „terroryzujące” 🙂 nas podczas masażu tajskiego). Zresztą uśmiechem, choćby bez znajomości języka, można załatwić wiele spraw. Jeśli jednak będziemy się denerwować i – nie daj Boże – krzyczeć, Taj uśmiechnie się do nas szeroko i wróci do swoich poprzednich czynności – nie ma wówczas szans, abyśmy cokolwiek z nim wskórali. Tajowie wychowywani są w duchu buddyzmu (zdeklarowanymi buddystami jest zdecydowana większość mieszkańców Tajlandii, bo ponad 90 %), rozumianego jako religia bądź jako filozofia życia (podobno można wyznawać buddyzm, będąc wyznawcą innej religii). I właśnie buddyzm zakłada m.in. panowania nad własnymi emocjami. Nie widziałam żadnego Taja, który by krzyczał, czy przeklinał. Choć ich język intonacyjno – fonetyczny, balansujący na różnych tonach, może sprawiać wrażenie jazgotu, jednak na pewno nie jest to krzyk. Spokoju i zrównoważenia Tajowie oczekują także od turystów!
- Szacunek, tolerancja i pokora – to następne postawy propagowane za pośrednictwem buddyzmu, których moglibyśmy się uczyć… Jednym z filarów tej filozofii jest jałmużna. Naturalnym jest, że Tajowie dzielą się z najbiedniejszymi. Dzielą się także z mnichami. Zresztą według mieszkańców Tajlandii każdy „prawdziwy” mężczyzna powinien, poza służbą wojskową, spędzić parę lat w klasztorze (to bez wątpienia uczy pokory i kształtuje hart ducha). W nim otrzymuje specjalną pomarańczową szatę i blaszaną misę. W związku z tym, że żaden mnich nie może mieć nic na własność, w tę właśnie misę zbiera jedzenie i datki od pobożnych mieszkańców. Podobno czasami bywa głodny, ale ja wielu widziałam nawet z iphonami, ipadami i śmigających na skuterach ;).
Mnisi buddyjscy
Spotkała nas zresztą miła niespodzianka z mnichem, który ukryty w celi przy świątyni Złotego Buddy przywołał nas, pobłogosławił na „Happy Life”, pokropił przepięknie pachnącą wodą kwiatową oraz podarował owoce, wodę i żółte bransoletki.
Mówiąc o szacunku żywionym przez Tajów, nie można zapomnieć o tym w stosunku do starszych. Dzieci nie pouczają swych rodziców i dorośli zawsze mają rację (choćby jej nie mieli ;)). Nawet w późnych godzinach nocnych można zobaczyć całe tajskie rodziny z małymi dziećmi, biesiadujące w barach karaoke (ich ulubionych ;)). Dzieci nie kapryszą, nie krzyczą, jak są zmęczone grzecznie zasypiają (i nikt nie robi z tego wielkiej awantury).
Wielki szacunek dotyczy też rządzących. Tajowie uwielbiali swojego króla, a choćby nie uwielbiali, to tego jawnie nie okazywali (Król Rama IX zmarł niedawno, bo 13 października 2016), ale dyskusja na tematy polityczne nie jest mile widziana (tym bardziej, że następca tronu, syn Ramy IX, Maha jest hazardzistą, playboyem i podobno choruje na AIDS). Niedopuszczalne jest także znieważanie wizerunków pary królewskiej – łącznie z tym na banknotach – można za taki proceder trafić na wiele lat do więzienia.
Mimo wychowania w ramach tradycyjnej rodziny i w większości promowania zachowań konserwatywnych, jeśli chodzi o związki, Tajowie są niezwykle tolerancyjni. W Tajlandii rozróżnia się płeć męską, damską i… Kathoeyów (z ang. Ladyboyów – czyli tzw. trzecią płeć). Chodzi o mężczyzn, którzy w wyniku przyjmowania hormonów, interwencji chirurgicznych (łącznie z operacją ostateczną – usunięciem męskich narządów płciowych, na którą stać nielicznych), zwykłych babskich przebieranek i malowanek, stali się kobietami. Ladyboye znajdują zatrudnienie w szeroko rozumianej rozrywce (są masażystkami, kelnerkami, tancerkami, świadczą także usługi seksualne). Miałam okazję być na jednym z najlepszych kabaretów na świecie i (przy drinku) podziwiać artystki, którymi byli Kathoeye. Kabaret Calypso w Bangkoku robi piorunujące wrażenie (panie tańczą, robią prawdziwe show), no można się pomylić i… pozazdrościć figury, piersi, talii itd. Mój Szymek – jak zahipnotyzowany, niczym mały Japończyk z rozdziawioną buzią, pstrykał zdjęcia, dużo zdjęć…, co chwila powtarzając: „no to na pewno jest kobieta”. Co ciekawe, w wielu kurortach Ladyboye mają osobne toalety, a w wieku szkolnym wsparcie pedagogów – i choć konserwatywny Taj nie chciałby raczej takiej przyszłości dla swojego dziecka, to nie przeszkadza mu z Kathoeyem pracować, jadać czy mieszkać po sąsiedzku itd.
- Jedzenie – nieprzetworzone, bardzo aromatyczne, zdrowe i dla niektórych bardzo ostre… Mój Szymek zajadał się Zielonym Curry, które było dla mnie wręcz niejadalne. Ja z kolei typowałam w owocach morza – krewetkach tygrysich, kałamarnicach, mulach i rybach oraz różnego typu pad thaiach (rodzaj smażonego makaronu z mięsem bądź krewetkami, warzywami, głównie kiełkami, jajkiem, orzechami i z sosem z tamryndowca), zupach Tom Yam z krewetkami (pikantna zupa na mleku kokosowym). Właściwie nie mogę powiedzieć, aby coś mi w Tajlandii nie smakowało. W restauracjach wystarczy pokazać danie, które nas interesuje (raczej każda posiada menu ze zdjęciami potraw z angielskimi nazwami) i powiedzieć „no spicy”. Stołowaliśmy się i w tych lepszych lokalach (np. w restauracji na 78. piętrze Baiyoke Sky, w której można skosztować potraw regionalnych i z prawie wszystkich zakątków świata – tam smakowałam np. zupę z jaskółczych gniazd, o której kiedyś Tobie opowiem ;)) i w garkuchniach. Muszę przyznać, że w Tajlandii najlepsze jedzenie sprzedawane jest na ulicy, tam gdzie stołują się rdzenni mieszkańcy, ale trzeba do tego psychicznie się przygotować. Co więcej, po tajskim jedzeniu nie byliśmy chorzy – ani my, ani inni uczestnicy wycieczki (a podróżowały z nami małe dzieci) i nie przytyliśmy.
Krewetki tygrysie w sosie z tamaryndowca (Hua Hin)
Larwy jedwabnika, świerszcze, karaczany, skorpiony… (Khao San Road, Bangkok)
Na zupełnie osobny post zasługują egzotyczne owoce. Można dzięki nim przeżyć niezwykłe doznania smakowe. W Tajlandii nie mogłam się najeść ananasów – malutkie, słodziutkie… no po prostu poezja smaku – nigdy takich nie jadłam (wiecie, że Tajowie często przyprawiają je solą morską z płatkami chili – ten zabieg zmienia zupełnie ich smak!). Smakowały mi owoce, zupełnie w Polsce nieznane: jabłek różanych, mangostanu, rambutanów, longanów (tzw. smoczego oka), pitai (inaczej smoczy owoc, również smaczny z solą) jackfruita itd.
Rambutany
Pewnie zapytacie także o duriana – tak to ten owoc, którego spożywanie w hotelu, wnoszenie do samolotu grozi wysoką karą finansową… Uważany jest za króla owoców. Mówi się o nim, że piekielnie śmierdzi (stąd ten zapach rozkładającego się mięsa na targach… brrrrr…) i niebiańsko smakuje. Jadłam go dwukrotnie i mnie nie zachwycił, choć za drugim razem smakował jakby lepiej (skrzyżowanie cebuli, czosnku z kapustą?). Tajskie owoce są bardzo słodkie, może w ten sposób Tajowie rekompensują sobie brak typowych słodyczy? Co prawda jadłam kokosowe ciasteczka i banany w cieście na Wodnym Targu i tyle… W popularnej sieci sklepów 7 – Eleven można było kupić nawet czekoladowe muffiny, ale Taj słodyczy po prostu nie lubi…
Durian
Nie mogę jeszcze nie wspomnieć o kokosie… Starałam się pić przynajmniej raz dziennie wodę ze schłodzonego zielonego kokosa, ze względu na to, że nic lepiej nie nawadniało organizmu w tak wymagającym i gorącym klimacie. Czasami do niego dołączona była łyżeczka, aby wydrążyć sobie pyszny miąższ (wiesz, że Tajowie nie znają w ogóle wiórek kokosowych, dla nich są one tylko odpadem produkcyjnym). No i jeszcze lody… lody kokosowe… niebo w gębie 😉 Dla tych lodów warto tam wrócić 😉
Ciastka z mango
Kobieta sprzedająca kokosowe ciasteczka na Wodnym Targu (Damnoen Saduak)
Lody kokosowe
- Zabytki, miejsca kultu, flora i fauna… zapierają dech w piersiach swoją egzotyką i przepychem (i znów temat na nowy wpis!). Niezwykła architektura majestatycznych świątyń, ociekających złotem (Świątynia Leżącego Buddy, Szmaragdowego Buddy i Złotego Buddy), obiekty poświadczające historię Tajlandii (np. Ayutthaya), dziewicze parki krajobrazowe (np. Erawan, Sam Roi Yod) przyprawiają o zawrót głowy. Obcowanie z zadziwiającą roślinnością (choćby lasem monsunowym, tropikalnym czy namorzynowym z unikalną mikrofauną), wiele, niespotykanych w Polsce, gatunków zwierząt (małpy, słonie, kaszlące jelenie, węże, jaszczurki i wiele innych), niezwykłe jaskinie i formacje skalne sprawiają, że ciągle jeszcze jesteśmy pod spektakularnym wpływem Tajlandii 🙂 W związku z tym, że przemysł turystyczny w tym kraju jest bardzo dobrze rozwinięty, do dyspozycji mamy różne formy zwiedzania: spływ kajakowy, rafting na tratwach bambusowych, rejsy stateczkami i tradycyjnymi łodziami, nurkowanie itd. Takie sposoby poznawania Tajlandii mają dodatkowy atut – w upale dostarczają przyjemnego orzeźwienia.
Świątynia Leżącego Buddy (Bangkok)
Budda w drzewie (Auytthaya)
Yakshi – strażnik świątyni Buddy (Wat Phra Kaew)
Yakshi – strażnik świątyni Buddy (Wat Phra Kaew)
Świątynia Złotego Buddy (Bangkok)
5. Rajskie plaże z ciepłą wodą. Tajlandię zwiedzaliśmy w jej porze monsunowej (deszcz spotkał nas trzykrotnie, ale jaki to był deszcz… ciepły i gwałtowny, jakby kto wylewał wodę z wiadra, nie ma co się łudzić – nie pomoże w nim parasolka ani płaszcz przeciwdeszczowy ;)). Poza porą monsunową wyróżnia się w tej strefie klimatycznej porę suchą – jednak turyści, puszczając oko, twierdzą, że jest tylko jedna – za gorąca! Poza sporadycznym deszczem, wybawieniem od odczuwania wysokich temperatur, są rajskie wyspy. Świetnym miejscem wypadowym, by odbyć romantyczny rejs na słynne wysepki z najpiękniejszymi plażami Tajlandii (choćby Phi Phi), jest Krabi. Nie bez powodu znani reżyserzy, w takim otoczeniu przyrody, stworzyli swoje filmy. Podziwialiśmy urokliwą Koh Tapoo, zwaną także wyspą Jamesa Bonada, bowiem na niej nagrywany był „Człowiek ze złotym pistoletem” czy niewielką Mayę, na której powstał film „Niebiańska plaża” z Leonardo di Caprio. Trudno wyrazić słowami doznania z rajskich wysp… laguny z niewiarygodnymi krajobrazami, z rewelacyjnym klimatem, ciepłą wodą… Szczerze Wam przyznam, że to był najlepszy punkt naszej wycieczki. Tym bardziej, że niejednokrotnie na plaży byli tylko jej uczestnicy i niewielu obcokrajowców. Tajowie – podobnie zresztą jak i inni Azjaci, nie opalają się, bowiem bardzo dbają o cerę. Dla nich jasny, nieskazitelny koloryt skóry jest synonimem piękna. Zakrywają części ciała szczególnie narażone na działanie słońca. Nie należy się dziwić zatem, gdy zobaczymy kąpiących się zupełnie ubranych.
Jedna z rajskich plaż na południowo – zachodnim wybrzeżu
No cóż, wiem, że jeśli do Tajlandii wrócimy, to na pewno na południowo – zachodnie wybrzeże, by zaznać prawdziwego relaksu, naładować baterie i rajsko odpocząć bez stresu i bieganiny.
Wypisałam Tobie pięć rzeczy, które mnie w Tajlandii zauroczyły i… nie wyczerpałam limitu… Mogłabym jeszcze napisać o tajskim masażu, stosunkowo niskich cenach za usługi i produkty, niezwykłych souvenirach (z bambusa, kokosa czy jedwabiu), naturalnych kosmetykach (z aloesu, kokosa czy tamaryndowca). Do tematu Tajlandii pewnie wrócę. Będę ją zachwalać. Czasami przed nią przestrzegę. Z pewnością jednak dostarczyła mi ona wielu niezapomnianych wrażeń i cieszę się, że mogę się z Tobą nimi podzielić.
Po prostu Kobieta 🙂
Tajlandia – jedno z miejsc na mojej dłuuuugiej liście do których chcę dotrzeć 🙂
Jeśli masz marzenia i determinację… To powoli, pomalutku, ale konsekwentnie i na pewno się uda! Pozdrawiam serdecznie i życzę smaku wolności w Tajlandii 😀