Historia gwiazd

Cicho, cicho… już się bieli

Śnieg przyprószy i przykryje

Krew, co leży od niedzieli…

 

Zaintrygował mnie ten stary mężczyzna. Widziałam go już parę razy. Raz jadł żurek i przegryzał go bułką przy takim ulicznym barze przy dworcu. Nikt tam z miejscowych nie jadał, tylko zbłąkani podróżni, co to liczą każdy grosz. Speluna jakich mało – nieodłączny element małych miasteczek. Siedziałam naprzeciw na ławce z Julką. Ona coś żarliwie opowiadała, a ja patrzyłam na niego. Jego gesty, przybrana poza, ocieranie ust chusteczką z wyhaftowanymi inicjałami na rogu, były staroświeckie – nieco śmieszne, ale niepozbawione dostojności i gracji jak z innej epoki. To z pewnością nie był zwykły bezdomny.

– Chciałabym mieć takiego dziadka – przerwałam wpół słowa Julce, która niezrażona, po krótkiej chwili przerwy znów zaczęła monolog.

Potem widziałam go jeszcze tego samego dnia wieczorem, jak za blokiem pił wino z miejscowymi pijaczkami. I dziś, na cmentarzu. Zgarbiony zmiatał rękawem liścia z jakiejś dawno już zapomnianej mogiły. Przysiadłam na cmentarnej ławce. W jego ruchach było tyle sprzeczności – czułość, spokój, smutek i namaszczenie, ale też i ból, który przeszywa do kości i żal. Spojrzałam na bezlistne drzewo i dwa wróble kłócące się o gałązkę – bo jeżeli staruszek to samotność, ptaki w tej chwili były uosobieniem radości, zawadiactwa i życia. W ptasiej kłótni gałązka wypadła z dziobu jednego wróbla i została złapana w locie przez drugiego.  Uśmiechnęłam się – ot samo życie, z całą jego determinacją, z całym jego wyrachowaniem, gdy zwycięża silniejszy albo sprytniejszy. Spojrzałam na zapomnianą mogiłę, ale nie dostrzegłam już nieznajomego. Zniknął. Co za rozczarowanie… Trudno. Chwyciłam torebkę, odruchowo sprawdziłam, czy telefon jest na swoim miejscu. Był. W tym też momencie musiał się przysiąść. Nie wiem jak, na pewno bezszelestnie. W pierwszym odruchu strach zmieszał się we mnie ze zdziwieniem i zaciekawieniem.

– To była moja żona – powiedział starzec, wskazując zapomnianą mogiłę i zapłakał. Nigdy, żaden obraz, żadne dzieło sztuki, żadna piosenka nie wzbudziła we mnie tyle smutku w ułamku sekundy jak ten obcy mi człowiek.

– Była taka piękna i taka dobra… Widziałem ją ostatnio sześćdziesiąt lat temu, sześćdziesiąt lat temu została mi odebrana. Szukałem ją po całym świecie. Szukałem… i znalazłem. Teraz właściwie mogę umrzeć. Wiesz… pamiętam ten dzień, kiedy ją zobaczyłem. Była jesień, tak jak teraz, ale zdecydowanie cieplejsza. Zbierali ziemniaki jak zawsze. Mimo wojny, mimo wszystko… Słońce świeciło wysoko i kobiety coraz częściej sięgały rękoma przepasek, aby obetrzeć pot. Takie jest życie na wsi – popatrzył na mnie znacząco, szukając zrozumienia.

– Co prawda ze stu chłopa już wywieźli na wojnę… ale ja i z pięćdziesięciu podobnych zaszyliśmy się w lesie. Pomagaliśmy we wsi, bo tu prawdziwe życie było i gęby w niejednym domu trzeba wyżywić.

Rozkazy wypełniać trzeba, to obowiązek najpierwszy – spojrzał na mnie badawczo i dodał zaraz – ale ja zwiadowca! Do mnie należało na wieś baczenie mieć, bo to punkt ważny był i węzeł strategiczny. Tak poznałem ją. Miała na imię Anna.

Z daleka patrzyłem. Na jej krągłe piersi zarysowane spod białej, płóciennej koszuliny, gdy się schylała w zagonach. Na włosy koloru węgla, które spozierały spod chabrowej chustki. Zdaje mi się, że pokochałem ja od razu, od pierwszej chwili, choć ona nie znała mnie wtedy wcale…

Kobiety każdego dnia pracowały w polu długo – od rana aż do zmierzchu i widziałem, jak do domu się zbierały. Anna też szła. Miała jeszcze tak wiele do zrobienia. Obejście skromne, ale rojne. A ona sama, samiutka była na tym świecie. Rodzeństwa nie miała. Ojca jednego z pierwszych zabrali i już pewnie nie żył, a matka zaniemogła, tak że na drugą wiosnę już oczu nie otworzyła. Od tego czasu Anna wszystkim się zajęła, jak przykazano w pacierzu: czcij matkę i ojca swego… a jak ich zabraknie zastąp ich godnie, by nazwiska nie splamić – mogłaby śmiało dopowiedzieć! Toteż wracała wolno do chaty swej i dostojnie, bo wojna jej nie była straszna, a właściwie obojętna. Odkąd sama, samiutka na tym świecie została, serce się jej zmroziło i niczego się nie bała. Czego się bać… Śmierci? A toż to nie wybawienie od zgryzot życia doczesnego? Jasne, że było jej biedniej i mleko od Krasuli oddawać musiała i ziemniaków, i zboża też na front, ale mało ją to obchodziło, kiedy już właściwie sama na tym świecie została, że ino tylko anioł stróż był jej przyjacielem. We wsi kumy gadały, by kogo przygruchała, żeby bezpieczeństwo sobie zapewnić, ale ona o to nie dbała. Nawet biednym ukraść jajko pozwoliła czy buraki ze stodoły. Czasami tylko Łapcia – starego kulawego kundla ze smyczy spuszczała, gdy noc okazywała się czarniejsza niż smoła. Wiem to, widziałem…

We wsi Niemców jeszcze nie było i mimo strachu powszechnego, i braku produktów wszelakiego… nic się nie działo. Wrzało po prostu, jak w garze, gotowało się i czekało, aby wykipieć…

Tego dnia Anna przeżegnała się przed snem i za życie podziękowała, gdy lampę zdmuchnęła. Cicho było, przerażająco. Taka noc z pełnią, która bije po oczach… Począłem zbierać się do swoich, gdy Łapeć skomleć począł i zawodzić. Coś działo się niewątpliwie! Zatem dalej czekałem. We wsi blask rozbłysnął, z daleka łuna krwawa i ognista.

Anna nie czekała długo i w cienkiej, białej koszulinie wygramoliła się z puchowych pierzyn.

Noc była czarna, czarna z twarzą murzyna. Poza wielkim księżycem jak bochen chleba, gwiazd nie było widać. Niespokojny Łapcio lizał jej dłoń otwartą i merdał ogonem, ale zaraz niecierpliwie w ciemność łeb kierował i tam ujadał zapamiętale. Anna nawet strach miała i przemożne uczucie, ale dziwna odwaga (dla niektórych bezsens istnienia) prowadził ją prosto przed siebie w czerń. Zamknęła kurnik, poklepała Krasulę i obeszła zagony… gdy usłyszała warkot motocyklu… łudziła się, że to cichy przytłumiony skowyt… rannego zwierzęcia?! Przestraszyła się nie na żarty. Chodziła wkoło już dość nerwowo… Podjechało ich dwóch – doskonale pamiętam! Byli pijani w sztok! Dwóch pijanych obcych! Podbiegła do nich, a oni… oni chwycili ją za czarne włosy i zadarli spódnicę…

Mój nieznajomy zamilkł, zbierając myśli. Głośno przełknął ślinę. Blade słońce oddawało ostatnie swe promienie. Ale on mówił dalej.

– W zaroślach, tam gdzie jeszcze latem rosły dzikie maliny, leżałem ja. Szukałem w ciemnościach ratunku. Była w kaburze na swoim miejscu. Usłyszałem jej żelazny brzdęk!

Mój rozmówca pochylił głowę i ściszył głos:

– Jezu… jak ja ją kochałem. Kochałem miłością pierwszą i największą!

Tu nastąpiła krótka chwila znaczącego milczenia. Nie śmiałam jej przerywać. Mimo że była krótka, jawiła się jak bezdenna studnia rozpaczy. Taka cisza, która tnie szkłem… Starzec opamiętał się w jednej chwili. Wyprostował, a i jego głos powoli tężał:

– Przemknąłem w ciemnościach jak kot, przylgnąłem – raz piersiami, raz plecami – do ścian chaty. W ciemnościach słyszałem jej jęk i ich śmiech – rechot. Człowiek… Mężczyzna… Młody… – uśmiechnął się albo mi się zdawało.

– Ich dwóch. A ona jedna – bezbronna. Nie wahałem się ani chwili. Wystrzeliłem… Na oko, w ciemnościach. Strzeliłem im prosto w ich bezduszne piersi! To był mój pierwszy raz. Pamiętam ich zdumione twarze. Nie dowierzały. No bo kto by mógłby się im wówczas sprzeciwić?! Ja?!  Ciemny zarost i wydatne usta. Nos, który zdradzał zbyt wiele i przezroczyste oczy, umarłe dla tego świata… Oczywiście, że nie wyszedłem z tego bez szwanku. Dostałem w bok. Nawet nie poczułem. Anna jęknęła z cicha, ale szybo się zreflektowała. Nie krzyczała. Właściwie nie zdążyła powiedzieć nic. Za łachmany ścisnęła i na nogi mnie postawiła. Ramię na szyję zarzuciła i do domu mnie zawlokła. Do rana w chacie Anny lampa się paliła. Opatrywała mnie, najlepiej jak umiała. Z łachów mnie rozebrała i zdałem się jej wychudły i zimny, tak potem mówiła. Bała się, że umrę. Obmyła mi ranę. Dorzuciła drwa do pieca i własną pierzyną mnie okryła. Kilka razy zemdlałem, żeby za chwilę oczy przezroczyste otwierać i usta wydatne, ale gdy szeptać chciałem, uciszała mnie, co bym sił nabrał. Nie myśląc długo, nawet koszulinę zdjęła i ciałem do mnie przywarła…

– Widzisz dziecko, zwrócił się bezpośrednio do mnie – to są moje najpiękniejsze wspomnienia. Mam takich jeszcze parę… – znów się uśmiechnął. Wzniósł oczy do góry jakby szukał w niebie natchnienia i znów zaczął:

– Wiesz, mimo trudnych chwil, mimo trudnej historii, mam takie piękne wspomnienie. Wracałem z frontu. Wszystkich moich wybili w pień. Kryłem się po rowach. Wiele kilometrów przeszedłem. Trochę pomogli okoliczni. Anna znalazła wtedy pomoc w górach u kuzynostwa. Szedłem do niej. Tylko do niej. Nie wiedziałem, co się z nią dzieje, nie miałem żadnej wiadomości… Pamiętam ten obraz, kiedy wszedłem do izby, a ona ogrzewała się przy palenisku. W cienkiej koszulinie, przez którą prześwitywało jej wychudzone ciało, stała tyłem. Włosy, długie i czarne, wiły się kędziorami do pasa. Tak bardzo chciałem ją wziąć w ramiona. Usłyszała mnie i się odwróciła. Trzymała w rękach dziecko i karmiła je piersią. Nigdy nie zapomnę jej widoku, jej uśmiechu. Podbiegła do mnie. Nigdy nie byłem szczęśliwszy. Nigdy…

– Tak to już jest, że szczęście splata się z nieszczęściem, życie ze śmiercią, radość ze smutkiem… Tak to już jest – westchnął głęboko – Straciłem wszystko, pojmali i mnie. W obozie spędziłem trzy długie lata. A potem… Długo błąkałem się po świecie.

Starzec pochwycił swą siwą głowę w dłonie. W ogóle nie zdradzała już jego pochodzenia, a nos? Może nos…? Przyglądałam mu się. Niezwykłe są ludzkie historie. Niezwykłe… Kto by pomyślał?!

– Moja wędrówka się jeszcze nie skończyła – wstał i otrzepał staromodną marynarkę z niewidocznego pyłu – gdzieś jest jeszcze on! Jestem już stary. Anna zmarła 15 lat temu. I ja mam nawet dzieci… Poukładałem sobie jakoś życie. Ale on jest dowodem, że to wszystko się zdarzyło, że w ogóle było. Dowodem mojego szczęścia. Muszę go znaleźć!

Starzec wyglądał jak nieobecny, jak nie z tego świata! Złapałam go za rękaw marynarki i zapytałam:

– Powiedz, jaka jest twoja definicja szczęścia? Podrapał się po czole i zamyślił głęboko. Nawet westchnął i wtedy, wypuszczając z wolna powietrze, odrzekł:

– Pozwolić komuś pozapalać gwiazdy na swym osobistym niebie!

Po tych słowach wstał i poszedł… poszedł przed siebie. Nigdy już go nie spotkałam. Kilka razy chciałam go opisać w sztuce albo w opowiadaniu jakimś, by przeżył mimo śmierci… i by przeżyła Anna. Bo przecież na to chyba zasługują malarze naszych osobistych nieb?!

2 thoughts on “Historia gwiazd

    1. Dziękuję 🙂 Trochę opornie mi to ostatnio idzie, jestem dla siebie zbyt restrykcyjna. Miło mi, że czytasz Piotrze moje teksty. Pozdrawiam 🙂

Odpowiedz na „PiotrekAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *