Kurze jajo

Starucha była opryskliwa i obrzydliwa. Ubrana w łachmany stała na progu walącej się chaty. Pamiętam jej ręce koloru rdzy, poprzecinane żyłami, nienaturalnie wykręcone w tył. Gdy dotknęła nimi twarzy, by odrzucić siwe włosy tłuszczem posklejane w stronki, żółciły się z daleka jej za długie paznokcie. Przymrużyłam oczy, by dostrzec je lepiej, dokładniej, bo wydawało mi się, że była na nich pleśń. Poczułam nawet ten słodkawy i mdły zapach – woń rozkładu, rozpadającej się materii i śmierci…

zdjęcie przedstawiające drzwi do drewnianej chaty, ozdobne, niezwykłe, magiczne

I jeszcze jej oczy pamiętam. Na jej starej i pomarszczonej twarzy jakby odlanej z wosku, migotały w białej obręczy przezroczyste źrenice w kolorze błękitnego kwarcu. One jedyne w tej ohydnej i odrażającej postaci zdawały się żyć życiem osobnym. Zupełnie nie pasowały.

Byliśmy już bardzo blisko, gdy zaczęła śmiać się bezzębnie i histerycznie. Zwiastowało to chyba udaną transakcję, bo moja rodzona babka zawołała woźnicę, który podskoczył żwawo i ruchem głowy potwierdzał jej słowa. Zatrzymaliśmy się po paru gwałtownych szarpnięciach. Koń prychał zaniepokojony kobiecym jazgotem.

Leżałam na sianie na drewnianym wozie, okryta jedynie białym, płóciennym prześcieradłem. Nie słyszałam nic. Rejestrowałam tylko ruchy ust i gesty, które kierowały wzrok wszystkich w moją stronę. Słowa były tylko wiatrem świszczącym w moich uszach. I wcale nie były mi natrętne, brzmiały raczej jak melodyjny szept zza światów. Nawet obrazy były rozmyte. Widziałam wszystko jak we mgle, jak na płótnach impresjonistów. Odchyliłam głowę w prawo, w kierunku drzew. Przez liście poruszane powietrzem przeciskały się promienie lipcowego słońca, które zaraz tonęły w trawie. Ostatkiem sił próbowałam ujarzmić zmysły, lecz te wciąż odmawiały posłuszeństwa i drwiły ze mnie. Promienie spadające z nieba zaczęły płynąć już wartkim strumieniem. Tak powstała z nich łuna, która przybierała kształt świetlistej postaci, zatopionej w pryzmacie tęczy. Wydawało mi się, że ów postać zbliża się do mnie. Sunie po trawie, mokrej jeszcze od porannej rosy, ślizga się powoli roztaczając swoim miłym ciepłem. Stanęła nade mną, a w jej twarzy dostrzegłam tę jedyną, utęsknioną, najpiękniejszą, bo matczyną! Głaskała mnie po głowie, po włosach, całowała po skroniach… Było mi tak przyjemnie, tak błogo i bezpiecznie. Rejestrowałam tę chwilę jak najdroższą rodzinną pamiątkę przechowywaną w pudełku na strychu po to tylko, by po latach poczuć magię dzieciństwa. Nie bałam się już w ogóle.

Wtem nastało gwałtowne poruszenie.

Jakiś ruch nade mną wzmagał się i tężał. Poczułam jak ktoś obcy wziął mnie na ręce i niósł, co sprawiało mi wielki ból. Łzy same kapały z oczu, rozlewając się po policzkach. Na szczęście nie trwało to długo. Głowa samoistnie odchyliła mi się do tyłu. Promienista postać stała jeszcze przy wozie, podniosła za mną rękę, by już w następnym momencie rozsypać się w miliony świetlnych punktów. Trzasnęły skrzypiące drzwi. W moje nozdrza w jednej chwili wbił się zapach, który poczułam na zewnątrz. Wnętrze zalane było ciemnością. Ktoś położył mnie na drewnianej leżance pod oknem zabitym dechami. Błyskały mi w oczach ogień paleniska, przy którym krzątała się starucha i blask złotych monet w dłoniach mojej babki. Stara uśmiechnęła się na ich widok, zupełnie tak, jak pewna żebrząca babuszka spod cerkwi. To zmieniło wszystko… nie było już jazgotu. Starucha jakby złagodniała, jej rysy bardziej się rozmyły i zdały się nawet przypominać „Pomarańczarkę” Gierymskiego, łagodną i smutną. Wyimaginowana matrioszka wykonała jeszcze jakieś magiczne ruchy nad paleniskiem, by po chwili gwałtownie odwrócić się w moją stronę. Czyjeś obce ręce złapały mnie mocno i przytrzymywały głowę. Z trudem chwytałam powietrze jak ryba bez wody wyrzucona na brzeg. Starucha szła w moim kierunku, trzymając metalową łyżkę. Na niej zieleniło się jajko. Było bez skorupki. Właściwie to wykształcony już zarodek kurczaka z rudymi piórami zatopiony w płynie owodniowym otoczonym błoną. W tej chwili zrozumiałam wszystko. Grymas obrzydzenia wykrzywił mi usta. Jakiś silny uścisk stał się jeszcze silniejszy. Otoczył mnie w ramionach jak w metalowych kleszczach. Wiłam się, przewracałam oczami…

– To dla Twojego dobra. To dar – powtarzała moja babcia.

– Darr.. darr – powtarzało echo.

Starucha niezrażona niczym trzymała kurzego zarodka na metalowej łyżce i wydawało mi się nawet, że ten kurczak… jest żywy?! Czułam jak biło w nim serce, widziałam jak poruszał okiem… Wzdrygałam się jeszcze, ale to przecież dla mojego dobra. Otworzyłam usta.

Nagle słodki i mdły smak krwi wywołał we mnie torsje. Po chwili zwymiotowałam prosto na glinianą lepiankę, która udawała podłogę w chacie staruchy. Zwymiotowałam i zemdlałam.

Ja wiem, czasami nie jest prawdą to, co widzimy, czujemy i dotykamy… Zawodzą zmysły. Przeganiamy takie epizody z życia, jakby to był zły sen, koszmar. Nie odczytujemy znaków na ziemi i niebie, a one zdają się być w siostrzanych relacjach z intuicją.

I pamiętam, jak się urodziłeś. Rok po tym wydarzeniu. Rok po tym śnie. Wszystko zatrzymało się w swym pędzie. I nic nie było już ważne. Tylko Ty. Chwytałeś łapczywie pierś i łypałeś oczami w kolorze błękitnego kwarcu

dziecko z błękitnymi oczami, z czerwoną chustką na głowie

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *