Ela napisała do mnie bardzo poruszający list. Za zgodą autorki, publikuję jego treść.
Droga Kobieto!
Śledzę Twój blog właściwie od początku jego powstania. Podoba mi się to, co piszesz i w sposób jaki to robisz. Piszesz szczerze i uczciwie. I choć czasami Twoje teksty stają się literackie i żyją własnym fikcyjnym życiem, to przynajmniej nie są wydumane, a prawdopodobne. Gdzieś pomiędzy wierszami uświadomiłam sobie nawet, że jesteśmy do siebie podobne. Łączy nas na pewno doświadczenie i doznanie krzywdy od mężczyzny. Kobieto, wiem, że mnie zrozumiesz, bo ja już naprawdę nie potrzebuję porad i poklepywania po ramieniu wszystkowiedzących psychologów, rodziny, a nawet znajomych, którzy przez ostatnie lata potrafili mi tylko wytykać błędy. Wskazywać, gdzie ja je popełniłam i jak naprawić mój i tak już dogorywający związek. Jak być przykładną cierpiętnicą, znoszącą pięści tyrana.
Ale zacznę od początku. Moje wejście w dorosłość napawało mnie wielkim optymizmem. Skończyłam studia ekonomiczne i wydawało mi się, że góry mogę przenosić. Zaczęłam pracę w dobrze prosperującej firmie, co prawda dopiero raczkującej na poznańskim rynku, ale na finanse nie mogłam narzekać. On był dopełnieniem całości – całego tego cukierkowatego życia, które sobie wymyśliłam. Miał być tym jedynym, księciem na białym koniu, który ratuje mnie przed całym złem świata. Pracował jako jeden z dyrektorów i wzdychały za nim wszystkie dziewczyny w firmie. Poważnie! Niczego mu nie brakowało, przystojny, wysoki, wysportowany i zawsze dobrze ubrany. Może nieco starszy, ale co to ma do rzeczy? Imponował mi swoją mądrością i rozsądkiem. Jakie było moje zdziwienie, kiedy na jednej z firmowych imprez podszedł do mnie! Zdezorientowanej, zaproponował drinka, a potem… Potem to ja już dostosowywałam wszystkie wolne chwile, aby móc przy nim być i z nim tylko rozmawiać. Nie widziałam w nim żadnych wad. Z perspektywy czasu, zdaję sobie sprawę, że nieźle się kamuflował. Mogły mi dać do myślenia puste butelki po alkoholu, które znajdowałam w dziwnych miejscach w jego apartamencie. Mogłam się zastanowić nad jego nieznoszącym sprzeciwu tonem w stosunku do wszystkich, szczególnie: sprzedawczyń, kelnerek, pracowników firmy itd. Mogłam w końcu zdawać sobie sprawę, że coś musi być na rzeczy, bo mój ukochany zerwał wszystkie kontakty ze swoją rodziną… Wtedy wszystko wydawało mi się takie rozsądne i poukładane, a powyżej opisane symptomy arogancji i chamstwa brałam za oznakę wielkiego stresu. Zresztą na wszystko dostawałam gotową odpowiedź. Po krótkim czasie – dość krótkim w sumie, bo półrocznym – okazało się, że jestem w ciąży. Mimo że mój ukochany nie skakał z radości pod sam sufit, to zachował się zupełnie przyzwoicie, poprosił mnie o rękę. Szalałam z radości i zgodziłam się, w końcu byłam w nim bardzo zakochana. Czego chcieć więcej od życia? Na tydzień przed ślubem pojawił się pewien zgrzyt. I nie mówię tu o podpisanej intercyzie, bo ta wydawała mi się zupełnie naturalna. Mój przyszły mąż zaginął. Od tak po prostu. Nie było go całe trzy dni. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, bo często wyjeżdżał w delegacje, ale telefon miał wyłączony, a w firmie wszyscy nabrali wody w usta. Nikt nic nie widział. Nikt nic o nim nie słyszał. Nie miałam kontaktu z jego rodziną, znajomi twierdzili, że pewnie wyjechał w ważnych sprawach. Zgłosiłam zaginięcie na policji. Gdy wrócił – nieświeży, na kilometr śmierdzący wódką i tanimi kobiecymi perfumami, nie dyskutował, nie przepraszał. Wręcz przeciwnie, wpadł gniew i krzyczał na mnie, że go kompromituję, kiedy on tak ciężko pracuje. Trzasnął drzwiami od sypialni, wykrzykiwał coś jeszcze, a potem spał cały dzień. I wiesz, tylko w pierwszej chwili było mi przykro, a nawet się popłakałam. Zaraz jednak zaczęłam sprzątać i przygotowywać mu kolację. Chciałam jak najszybciej wrócić do sielanki. Pomyślałam o sobie, że jednak to była moja wina, że zrobiłam z igły widły i postanowiłam go przeprosić i udobruchać?! Później wszystkie wypadki toczyły się już lawinowo. Ślub, który miał być jak z bajki, zakończył się upadnięciem z krzesła mojego pijanego męża pod stół… Na jego prośbę zrezygnowałam z pracy, by opiekować się tylko nim i dzieckiem. Ciążę znosiłam przy wsparciu rodziny, której mój mąż nie znosił. Sam mnie nie wspierał. Rozumiałam, że dużo pracował. Późno wracał, czasami nawet w nocy. Zauważyłam, że straciłam dla niego na atrakcyjności. Przestał się ze mną kochać. Najgorsze jednak było dopiero przede mną. Gdy urodziłam, już nie był tym szarmanckim mężczyzną, którego poznałam. Na każdym kroku uświadamiał mnie, że jestem niepełnowartościowa, że „z tym brzuchem mogłabym coś zrobić”, że mogłabym „nie jeść tyle”. Przykre kąśliwe uwagi szybko przeistoczyły się w groźniejsze zaczepki odnośnie zbyt wulgarnej – według niego – bielizny (którą sam mi kupował!), a w końcu i w agresję i przemoc fizyczną. Pierwszy raz dostałam w twarz „za wtrącanie się”, kiedy zaproponowałam, aby skontaktował się z rodziną. Później mój mąż nie pozwalał mi załatwiać się w toalecie przy zamkniętych drzwiach! Sprawdzał majtki po powrocie z zakupów albo ze spaceru! Budził mnie w nocy i pytał, czy się nie boję tak spać, bo on chętnie by mi nóż w serce wsadził… Pomyślisz pewnie, ile można?! I powiem Ci, że zawsze jest o wiele za długo! Oczywiście, że się wyprowadzałam. Zabierałam dziecko i jechałam do matki. Zawsze jednak wszystko mu wybaczałam – nawet zdrady, bo wierzyłam, że się zmieni. Byliśmy nawet na paru sesjach terapeutycznych. Po takich przejściach i awanturach, na chwilę znów stawał się szarmancki. Obsypywał mnie kwiatami, bielizną i biżuterią. Przy okazji takiego godzenia się znów zaszłam w ciążę. W reakcji na tę informację mój podchmielony mąż spoliczkował mnie i krzyknął, że „musiałam się puścić”! I wtedy załamałam się naprawdę! Uświadomiłam sobie, że jestem ze wszystkim sama. I że już nigdy nie będzie lepiej, bo on się nie zmieni. Choćby obiecywał i się kajał – nie zmieni się i już! A ja przecież musiałam żyć – nie dla siebie, ale dla dzieci. Dla nich musiałam być silna. Chciałam, aby wzrastały w spokoju, w zdrowym domu, bez przemocy i agresji. Spakowałam się, zabrałam dzieci i uciekłam. Od tego wydarzenia minęły już trzy lata, choć czasami wydaje mi się jakby to było wczoraj. Sąd, mimo sztabu prawników męża, przyznał wyłączną opiekę nad dziećmi mnie. Nie walczyłam o majątek, do którego nie miałam, zgodnie z intercyzą, prawa. Jednak nie zostałam z niczym. Kupiłam za to małe mieszkanko w mieście. Mimo ustanowionych widzeń z dziećmi, mój były mąż z nich nie korzysta. A i ja za bardzo o to nie zabiegam. Wiem, że ma nowe życie i może brakuje mu czasu?! Alimenty płaci. Ja już jakiś czas temu zaczęłam nową pracę i w końcu zaczynam żyć między ludźmi. Z mężczyznami się jeszcze nie umawiam. Ta rana się jeszcze nie zagoiła. Mój były mąż skutecznie mnie z wszelkich miłostek wyleczył. Tylko wciąż zastanawiam się, dlaczego czasami dzwoni do mnie po pijaku i wyzywa od „szmat”. Jestem przecież matką jego dzieci…
Wierzę, a nawet wiem, że są inni mężczyźni niż mój były mąż. Traktują swoje żony jak partnerki, przyjaciółki. W takim związku ludzie nawzajem się wspierają. Widzisz Kobieto, też jestem po przejściach. Przeszłam trudną lekcję życia i wiem jedno, jeśli się kogoś kocha, to się go nie poniża, nie upokarza, nie bije…
Dziś jestem już wewnętrznie uspokojona. Wiele rzeczy planuję i cieszę się z chwil i małych rzeczy. Uważam, że to one są w życiu najważniejsze.
Życzę Tobie Kobieto samych słonecznych dni. Szczęścia i uspokojenia w życiu.
Z wyrazami sympatii
Ela
Elu, teraz będzie tylko lepiej. Trzymam za Ciebie kciuki! Pozdrawiam