Niczym dzika róża zapodziana gdzieś w polu
Dziewczyny zbierały z ziemi gruszki w sadzie, słowiczym głosem podśpiewując i z lekka zaciągając „Dana moja Dana, dziewczyno kochana”. Nabrzmiałe od soku owoce wkładały ze szczególnym namaszczeniem w chustki zawieszone w pasie. Żadna nawet nie pomyślałaby, aby zerwać którąś, choćby soczystą i na wskroś dojrzałą, z drzewa i tym samym dać się na gniew tatki. Nic z tych rzeczy. Schylały się co rusz, jakby biły pokłony wszechpotężnej naturze. Tylko co chwilę któraś za plecy się łapała albo z czoła kropelki potu starła. Wrześniowe słońce biło żarem szczególnym jak na tę porę roku, a sadu nie było widać końca. Żmudna praca nie przełożyła się w żaden sposób na nastroje dziewcząt, które wybuchały gromkim, dźwięcznym śmiechem co czas jakiś, a gębusie im się nie zamykały, tak trajkotały o miastowym życiu albo chłopakach ze wsi.
Najstarsza Zośka im przewodziła. Dźwięczny jej głos górował nad innymi, gdy o młodym organiście, Antku Porębie, gadała. Dało się wyczuć, że serce jej mocniej zabiło do tego kawalera. Wciąż powtarzała, jaki on piękny i wspaniały, i włosy ma białe jak len, a usta jak te maki na łące. Dało się wyczuć, że mimo jesiennej aury u Zośki wiosna zamieszkała. Najmłodsza Tośka siostry nie oszczędzała i z pąsem na twarzy niczym dzika róża, zapodziana gdzieś w polu, zadawała jej pełne ciekawości pytania:
– Zosiu, czyś Ty się, aby nie zakochała?
– A może Tyś już się całowała?
Zosia nawet nie zdążyła nic powiedzieć, kiedy dziewczęcy i perlisty śmiech zatrząsnął sadem całym. Tylko Irenka – druga pomiędzy nimi, która po naukach etat pielęgniarki w pobliskim mieście wzięła – najpoważniejsza była. Niby się uśmiechała, niby z siostrami gadała, ale coś było poza nią, a w oczach miała zawsze chmurę i mgłę. Tośka jej tego darować nie mogła, toteż szybko do niej rzuciła:
– A Ty Irenko, jak ciągle dąsać się będziesz, to nigdy za mąż nie wyjdziesz! Już te miejscowe kawalery na taką pretensjonalną panienkę nie spojrzą nawet!
– Abo ja chcę? – zadęła się Irena – Głupotami nie będę się zajmowała! A Ty pracuj, bo cię tatko obije! – I piorunami na Tośkę spojrzała, ale długo gniewać się nie mogła, bo siostrę kochała szczerze i najmocniej w świecie całym. Toteż rzuciła w jej stronę garścią ziół polnych zerwanych zaraz w pośpiechu i zaśmiała się zaraźliwie.
Jako te grusze w sadzie
Córek było cztery – wszystkie piękne i dorodne jako te grusze w sadzie. Urodziwa Zośka – skaranie boskie, za którą chłopaki wysyłali powłóczyste spojrzenia, a nawet jeden taki, Franek Dolniak, to sznur wziął i do stodoły szedł, żeby się wieszać. Kompany od wódki, co go tam poprowadziła, w porę go odcięli. Wszyscy później we wsi o tym gadali i nawet trochę Zośkę palcami wytykali, ale ona nic sobie z tego nie robiła, bo już wtedy za Antkiem wzdychała. Zresztą ona zawsze z głową podniesioną chodziła i jakby nad ziemią. Widocznie amor ją tak unosił. Uczyła się na sklepową i już nawet w Budziszynie pomieszkiwała, ale gnało ją do rodzinnych stron abo do Antkowych ramion?
Irena też już w mieście od dłuższego czasu mieszkała, innym niż Zośka, gdzie w szkole pielęgniarskiej pobierała nauki, a ostatnio nawet pracę dostała, bo rąk do pracy wciąż brakowało. Pracowita była bardzo, nie straszna jej była nawet gruźlica i oddział zakaźny. Całym sercem się pracy oddawała. Tylko niewiele mówiła i ta skrytość szczególnej powagi jej dodawała. Stąd też niewiele koleżanek się koło niej kręciło, a i chłopaków na lekarstwo. Irena, gdy tylko pierwsze pieniądze za pracę dostała, wynajęła pokój na pięterku przy ulicy Zduny 3. Żadne luksusy, wspólna kuchnia, wychodek na zewnątrz i tyle. A ona tak się cieszyła, jakby Pana Boga za nogi złapała. Nie musiała biec co wieczór po pracy na pociąg i odbywać ponad godzinną podróż do Dąbrówki. W domu rodzinnym właściwie tylko spać się kładła i jak oczy zamknęła, to je zaraz otworzyć musiała, bo już świtało i z powrotem na pociąg, przez całą wieś, biegła. Wraz ze swoim małym mieszkankiem wyraźnie odetchnęła. I teraz na wieś tylko w dni świąteczne wracała, by rodzicom ulżyć i siostry zobaczyć. Bo w domu ostały się dwie najmłodsze. Trzpioty straszne! Frania – co jak chłopak po drzewach biegała i gadała tylko o nowoczesnych miastowych maszynach, bo marzyło jej się zostać inżynierem, choć jeszcze tego nikomu nie powiedziała i wesoła Tośka – tej to się buzia w ogóle nie zamykała.
Miał ci z córkami stary Józek kłopot niemały, bo chociaż gospodarz był pełną gębą, bo i ziemię miał, i sad, i bydło hodował, a nawet pszczoły trzymał, to inne chłopy drwili z niego przy gorzałce, że niby chłop na schwał, ale syna nie spłodził. Nawet złościł się na swój los, ale szybko mu mijało, gdy do chałupy wracał i z każdego kąta dobywał się dziewczęcy szczebiot, a jak przed sobotą było i piski, wrzaski ze zdwojoną siłą słyszał, to tak mu było, jakby szczęście łyżką smakował. Po sobie nie dawał poznać i z miną srogą wchodził do sieni, choć dusza mu się radowała. Oj trajkotały wszystkie i na raz. Miał z nimi trzy światy. Udały mu się wszystkie i choć czasami zmartwień mu dostarczały – Zośka wciąż nowymi amorami, Irenka zbytnią, nad wiek, powagą, Franka nowymi siniakami, a Tośka gadulstwem, bo czasami jej głowa nie nadążała za słowami – to kochał ci je wszystkie miłością wielką i poczciwą. I gdy Hanka mu jeść w końcu dała i córki z kuchni wygoniła, by w spokoju mógł wieczerzać, to wciąż zagadywał co u której słychać i przejmował się nimi i martwił, i dumny był. A potem, gdy tak sobie siedzieli, to po rękach ją całował – tak prosto i pięknie swojej żonie za córki dziękował.
Diabelskie sprawki
Pewnego jesiennego dnia, kiedy z pól zimnem już zaciągało, zebrały się chłopy przy wódce i, gdy ta poczęła języki im rozwiązywać, sensacyjne wieści zaczęli sobie opowiadać i się wzajem przekonywać.
Czesiek z Poddębia pierwszy w te słowa zaczął:
– Pono elektryki jakieś z miasta rowy kopią i kable kładą.
– A czo tto te kablee? – zapytał Piotrek, stary kawaler i pijak, który właśnie pajdę chleba jadł i po kawałku mielił w bezzębnej gębie.
– Głuptoku – zaśmiał się Czesiek. Przyjął pozę mędrka i począł wszystko, co wiedział, jak na spowiedzi prawić.
– Toż to elektryczność i światło. Jak ta elektryczność w chałupie zamieszka, to w nocy nawet widno będzie jak w dzień samiutki.
Zdumienie na twarzy chłopów się wymalowało i szmer po karczmie się rozlał. Niektórzy kiwali głowami, inni szeptali wzajem do ucha, ale Piotrek za wygraną nie dawał, wstał od stołu i dalej prawić począł, gdy tylko chleb przepił wódką, która mu raptem, na jego głupawy sposób, umysł rozjaśniła.
– Aaaa ta elektryczność tooooo muszą być jakieś diabelskie sprawki. Ciekawe co ksiądz na toooo? – zakończył swoje pytanie pijackim bełkotem i opadł na stołek z powrotem, jakby kto jego powietrza pozbawił.
I znów pomruk i głosy sprzeciwu przeszły przez izbę.
– Ja ich tam do izby nie puszczę, a na podwórku spuszczę psa – odgrażał się Tomasz z Andrzejówek, pięścią grożąc w powietrzu i wielu mu w tym wtórowało, że póki żyją kopać na polu nie pozwolą i diabła do izby nie wpuszczą.
Czesiek po takim przedstawieniu zaśmiał się w głos i znów pouczać począł:
– Głuptoki, siły nauki nie znacie! To żadne czary ani diabelska sprawka a prawa fizyki i mądrość ludzka. Takie dogodności dawno są już przecież w mieście, a wy tłumoki lżej mieć nie chcecie? – i spojrzał po rozdziawionych gębach i u niektórych nawet zrozumienie znalazł, ale nie u wszystkich, więc czapkę chwycił i z karczmy wyszedł, i na odchodne jeszcze drzwiami trzasnął. Z daleka żywe głosy go jeszcze dochodziły, ale on już w stronę chałupy szedł, gdy wtem go Józek dogonił.
– Bo ja pytanie mam… – zaczął nieśmiało – czy ta elektryczność bezpieczna jest dla ludzi i zwierząt?
– A jest – odparł Czesiek – to dobro ludzkości i wynalazek szczególny. I by wahanie Józka ukrócić dodał z pewnością siebie – ja tam się elektryczności nie boję i u siebie będę ją mieć.
Józek nic na te słowa nie powiedział, pożegnał się i do domu poszedł. Długo jeszcze z Hanką rozmawiał i długo w nocy lampa się paliła w Józkowej chałupie, zwiastując nowe… bo niewątpliwie nowe miało nadejść od miasta.
Jak te świetliki zapodziałe w ciemności…
Po niedługim czasie, gdy zmierzchać zaczęło, pierwsze chaty we wsi zaczęły z oddali jaśnieć światłem sztucznym, elektrycznym jak te świetliki zapodziałe w ciemności.
Elektryki przy kościele uwijały się jak w ukropie, by przed zimą ze wszystkimi zdążyć. Ksiądz ich pracy doglądał, co wielkie poruszenie wywołało we wsi. Miastowe z elektrycznością szli od Budziszyna i kierowali się do Dębiec. Cześkowa chałupa dumnie jaśniała z daleka już od tygodnia, a za nią parę innych. Teraz czas nadszedł na kościół. Mimo że ksiądz, jak wysoko postawiona osoba we wsi, miał ci i poważanie i szacunek największy, wielu jeszcze w zabobon wierzyło i elektryków do chałup nie powpuszczało. A po niedzielnym kazaniu, gdy zagorzale na ambonie prawił, że nowoczesność Bogu służy i trza ją z godnością przyjąć, to się i niektórzy nawet poobrażali. Nawet stary Zdzich z Namysłowa odgrażał się przy wódce, że ksiądz na stare lata zwariował i że chce wszystkich na zatracenie, i że on mu wszystko wygarnie, ale na następną niedzielę do kościoła przyszedł, pokłonił się Najświętszej Panience i głośno litanie śpiewał.
Nadszedł też czas na Józkową chałupę, prawie ostatnią w Dąbrówkach. Pola już gdzieniegdzie przykryły pierwsze przymrozki lekką jak puch kołderką i wszystkie przydrożne zagony. Frania zdyszana wbiegła do chałupy od progu krzycząc wniebogłosy:
– Mamoooo, tatooo…! I długo tchu złapać nie mogła i tym wszystkich w izbie przeraziła.
– Co ci dziecko drogie?! Kiej diabeł nas straszy? Hanka poczęła, matczynym zwyczajem, lamentować i włosy France poprawiać, bo jak czupiradło wyglądała.
– Elektryki idą do nas! Hurrrra…! I rozgorączkowana opowiadała o tych cudakach wszystkich, co to ich jeszcze nie widziała: zwojach kabli – długich i czarnych jako te węgorze w rzeczce za miedzą, co je tatko wiosną na wędce wyciągał, słupach dumnych i smukłych, którymi elektryczność płynąć będzie prosto do ichnej chałupy, niezwykłych machinach, wtyczkach, bezpiecznikach i innych dziwach.
Stary Józef zadumał się przez chwilę, po łbie się podrapał i chrząknął pod nosem:
– Nowe idzie. Jak nic, nowe idzie… Wraz z Franiowymi nowinami na duszy jakby mu lżej się zrobiło. Czapkę zdjął z haka i na głowę założył, przed chałupę wyszedł, na ten orszak czekał, co to mu postęp zgotuje.
Czekać trzeba było długo, bo się w końcu nawet Tomasz z Andrzejówek namyślił i elektryków wypytywał o dobra z elektryczności płynące. Chłop wahał się jeszcze, ale ostatecznie ksiądz obiecał wodą święconą chałupę mu skropić. Święcone uspokoiło go ostatecznie. Z wielkim już opóźnieniem miejscowe do Józkowego domu zawitały. O wieczerze i posłanie poprosiły, bo czas naglił a praca w rękach poczęła się palić. Było ich czterech – rosłych jak dąb chłopów. Józek zalecił Hance wieczerzę na stół stawiać i izbę na poddaszu gotować.
Oto grecki bóg
Irenka wbiegła do rodzinnego domu jakoś pod wieczór. Nie robiła hałasu. Po cichu przemknęła do pierwszej izby rozjaśnionej światłem świeczki jeszcze. Widok, jaki w niej napotkała, pozbawił ją władu i czucia we wszystkich członeczkach ciała. Przed nią tyłem stał rosły mężczyzna, calutki naguśki tak, jak go Bozia stworzyła. Stał nad miednicą i szarym mydłem szorował naprężone ramiona do pracy przywykłe i kark kształtny. Irena głosu w tej chwili wydusić nie mogła, jednak zaraz miało się to zmienić, bo kawaler usłyszawszy w pobliżu dziwne poruszenie, odwrócił się. Wyglądał jakby był wyrzeźbiony jako te greckie bogi. Irena spłoszona zakrzykła zdumiona i z piskiem jak podlotek jaki, z izby uciekła. Długo sobie tego wybaczyć nie mogła, nie pomogły matczyne tłumaczenia ani Tośkowe słowa otuchy.
– Jezu, jak głupia gąska jaka! Rzuciła się na łóżko i narzuciła pierzynę na głowę, by skryć się przed światem całym. Długo jednak zasnąć nie mogła. Majaczyły jej się dziwne obrazy. A potem przyszedł i ten sen, po którym błogo na piersi się robiło. Nie chciała, by się on kiedy kończył. Oto grecki bóg schodzi z obrazu i tuli ją do snu… I nawet przez moment wydawało się jej, że on jakiś swój jest.
Wraz ze świtaniem Irena nową strategię obrała. Udawać będzie, że nic się nie stało. Na szczęście na nikogo z obcych się nie natknęła. Wszyscy przed dom wyszli planować wykopy na słupy. Tylko matka się ostała, bo do krów szła i dawała Irenie ostatnie wskazówki, by jedzenie gotowała.
Dziewczyna krzątała się w kuchni, gdy całe towarzystwo się zeszło. Chleb kroiła, ser i masło swojskie na stół wystawiała. Miodem i mlekiem częstowała. Nie dała po sobie poznać, że się w środku gotuje. Czuła na sobie jego wzrok, który ją świdrował i przeszywał na wskroś.
A gdy już się wszyscy najedli i do pracy wychodzili, ten ostatni najbardziej się ociągał i pod pretekstem pomocy Irenie, sam na sam z nią został. Zdawała się nie zważać na jego zabiegi. Jednak ten pochwycił ją za ramię, że przystanęła zdumiona. Spojrzała do góry w twarz jego, a on uśmiechnął się promieniście, odsłaniając bieluśkie zęby. Szarmancko podał jej dłoń i powiedział:
– Gabryś jestem!
Z zakłopotaniem, a nawet lekkim zażenowaniem dopowiedziała, ścichając z lekka:
– Irena.
Nie była pewna, czy dostrzegł drżenie w jej kącikach ust. Jedno wiedziała na pewno, że w jego oczach jak niebo już się utopiła.
********************************************************************************************************
Okazało się, że ci dwoje znają się z widzenia. Miasto, w którym mieszkali, okazało się od teraz ich wspólnym. Spotykali się często, rozmawiali długo, nieskończenie… Cieszyli się sobą. Dotąd poważna Irena stała się w końcu radosna i szczebiotliwa. A kiedy Gabryś na jej zmianę w szpitalu niezapowiedzianie przyszedł, z bukietem ceglanych goździków w dłoni i zapytał, czy nie chciałaby z nim być już zawsze i do śmierci. Ze szczęścia w ramionach mu się zapodziała…
No pięknie znowu! Ale, że tak cudnie się rozwija i rozkręca i ten język cudowny…. i znowu cich- koniec. No robisz nam smaka kobieto słodka znienacka ?
Dziękuję Marylko 🙂 Mówiłam Tobie już, że to Ty jesteś cudna? 😉
Dobrze się to czyta. Może książka? Zbiór opowiadań? W każdym razie nie przestawaj i nie zwalniaj, bo fajnie to robisz.
Dziękuję za miłe słowa 😀 One dodają mi skrzydeł 😉 Pozdrawiam