Ten straszny Beksiński!

Beksińskiego malarstwo wpływało na mnie od zawsze. Jego obrazy, niemalże z koszmaru sennego, mają w sobie coś głęboko niepokojącego i smutnego zarazem. Te onirystyczne wizje zgłady, wskazujące na kruchość i ulotność człowieka przedstawiają gorzką prawdę „vanitas vanitatum et omnia vanitas”. Nie bez znaczenia w odbiorze dzieł Beksińskiego okazała się, jego owiana mroczną tajemnicą, biografia. Rzekoma klątwa ciążąca na rodzinie Beksińskich – samobójstwo Tomasza, cierpienie chorej na raka Zofii, a w końcu zabójstwo samego artysty z rąk syna gosposi (i to w momencie, kiedy w końcu obrazy Beksińskiego zaczęły na aukcjach przynosić zyski) – zdaje się dodawać temu malarstwu jeszcze większej niewiadomej. Wydaje mi się, że ta niemożność zaszufladkowania, to niedopowiedzenie są dla każdego artysty największym atutem. Kwestią czasu się staje, że wówczas wokół niego zaczynają narastać legendy, aż nawet potem trudno jest odróżnić co jest prawdą, a co kłamstwem.

Na „Ostatnią rodzinę” w reżyserii Jana Matuszyńskiego poszłam trochę przypadkiem, trochę zrządzeniem losu. Firma, w której pracuję, dostała zaproszenie na przedpremierowy pokaz tego filmu połączony z prelekcją. Zgłosiłyśmy się z Tośką (koleżanką z pracy), ufne, że będzie to też świetna okazja do późniejszego, babskiego spotkania przy kawie i serniczku. Cieszyłam się na ten film bardzo. Myślałam, że będzie wieńczył udany wieczór. Nic bardziej mylnego. Po seansie byłam po prostu obolała… obolała psychicznie. Fizycznie nic mi nie dolegało (myślę, że najtrafniej jest tu powiedzieć, że bolała mnie dusza, która wyła we mnie). Ja ptak z przetrąconym skrzydłem, w retrospektywicznym flasch backu, odtwarzałam to, co właśnie zobaczyłam na ekranie. Najpierw przez dłuższą chwilę milczałam uderzona obrazem. Po jakimś czasie dopiero zaczął się słowotok, dyktowany emocjami i co raz przerywany przez potakującą Tośkę. Jej mina też wiele mówiła. Film mi się nie podobał. Z całą odpowiedzialnością za własne słowa mogę powiedzieć, że był obrzydliwy. Było mi po nim naprawdę niedobrze. Matuszyński przedstawił obraz rodziny, która chyba nie istnieje i nie istniała… Nie ma w niej miłości, nie ma bliskości – a relacje między domownikami są raczej toksyczne. Nie mówię tu o fakcie, że Beksińscy sypiali w osobnych łóżkach i nie okazywali sobie czułości, ale o słowach samego Zdziska na temat rodziny już tak: „nigdzie bezpośrednio nie wynika, że rodzina to jest coś innego niż grono ludzi, którzy tak jak się lubią, tak się nie znoszą” albo „nikt nie gwarantował Ci, że życie rodzinne jest samą atrakcją” itp. To ich wzajemne „kopanie w brzuch” wbija w fotel. Syn dla artysty okazuje się ciężarem (zresztą Beksiński długo dzieci nie chciał, a potem nie potrafił być rodzicem). Prosi na przykład przy pierwszej próbie samobójczej Tomka, by go lekarze nie ratowali, a przy ostatecznej z uznaniem stwierdza, mówiąc do zwłok, „gratuluję!”

Szokuje zresztą sam wizerunek malarza (odtworzony przez Andrzeja Seweryna), zafiksowanego w śmierci. Z jednej strony jej fascynata (sceny, w  której podkłada lusterko matce, sprawdzając, czy na pewno zmarła, niemalże jej w tym kibicując), z drugiej człowieka nią porażonego i przerażonego (z domu robi twierdzę, instaluje kamery, by czuć się bezpiecznym). Wydaje się, ze Beksiński jest fizycznie obślizgły, a psychicznie zimny, wyzuty z uczuć (w filmie nie potrafi przytulić syna po śmierci matki, podobno w życiu też tego nigdy nie robił). To typ psychopatyczny, który stwierdza, że jego marzeniem zawsze było, aby kogoś zgwałcić… Zaraz jednak dodaje, że nigdy by tego nie zrobił, bo gardzi przemocą… Wszelkie neurozy malarza przerażają (choćby konwulsyjne jedzenie czy problemy gastryczne). Mimo że Seweryn wielkim aktorem jest, to w tej roli mnie nie zachwyca… Ale co ja tam mogę wiedzieć – „zwykły zjadacz chleba”.

Przeraża także i neurotyczna osobowość Tomka, skarykaturowana przez Dawida Ogrodnika i zniżona do poziomu choroby psychicznej. Ta kreacja aktorska jest najbardziej kontrowersyjna, „nienaturalna” i niesprawiedliwa  – moim zdaniem – wręcz groteskowa. Ostatnio w Lidlu można było kupić książkę „Tomasz Beksiński. Portret prawdziwy” Weissa, długoletniego przyjaciela i entuzjasty tego genialnego młodego tłumacza, radiowca i – jak ktoś pięknie o nim powiedział – „ostatniego wielkiego romantyka muzyki rockowej”. Autor prezentuje zsubiektywizowany portret ogromnego wrażliwca, w którym jak cierń w sercu, tkwiła niezgoda na zło świata. Jaki był młody Beksiński? Nie wiem (podobno w jego głosie zakochać się było można). Być może prawda o nim jest pośrodku, ale ta filmowa mnie nie przekonuje…

Najbardziej natomiast podobał mi się wizerunek Zosi Beksińskiej w interpretacji Aleksandry Koniecznej, wspierającej swego egocentrycznego męża, matki Polki Tomasza. Troskliwa, czuła, delikatna, mądra, obdarzona kobiecą intuicją, była naturalnym spoiwem cementującym całą rodzinę.

Jakim trzeba być arogantem, żeby w czyjeś życie tak butami, tak bez refleksji?

Po tym filmie spadłam z tego mojego idealnego nieba prosto na ziemię w pobliżu warszawskich blokowisk. Boże! Co za bzdury! Przecież moje życie nie jest idealne, niczyje nie jest. A gdyby wyciąć te „słabe” i najbardziej traumatyczne epizody rodzinne (z mojego świata, Twojego?) i stworzyć film, czy wyszedłby podobny potworek jak o Beksińskich? Tylko po co? Myślę, że dla kariery, rozgłosu niektórzy zrobią wszystko… i to bez żadnych dylematów moralnych.

Nie ma już rodziny Beksińskich, nie ma nikogo, kto mógłby ją dostatecznie obronić, wskazać na przejaskrawione niuanse, przedstawić prawdę. No właśnie, przecież chyba nie chodziło o nią zupełnie w tym filmie, nota bene podpisanym jako historia prawdziwa. Odpowiem filmowym, Tuwimowskim cytatem: „tu leżą Beksińscy, pocałujcie ich wszystkich w dupę”.

Od czasu prapremiery trochę minęło. Jeszcze tego samego wieczora rozmawiałam o niej z najbliższymi. Mój Szymek stwierdził, że jeśli film wywołuje takie emocje – to musi być dobry i chciałby go zobaczyć. Coś w tym jest… Z perspektywy czasu nie żałuję, że go obejrzałam, ale na pewno nie jest tym, do czego chciałabym wracać. Nie wpłynął on także na mój sposób patrzenia na obrazy Beksińskiego. Nadal są one dla mnie przykładem najbardziej oryginalnego, polskiego malarstwa XX wieku.

Tak mało wiemy o drugim człowieku… Jesteśmy samotni wśród tłumu, ale pamiętajmy, że tylko niektórzy, ci genialni i wyjątkowi, umierają owiani legendą…

img_3893 img_3901

img_3898 img_3902

img_3903 img_3905

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *