Najstarsza siostra

Zośka

Naszyjniki babiego lata zwisały kędziorami z iglastych gałęzi choinek leśnych. Wiatr wiał od Plewisk i chłód przenikał do trzewi. Zośka, która przedzierała się leśną, zapomnianą już ścieżką, przez mgły, zdawała się tego zimna nie odczuwać w ogóle. Co prawda miała na ramionach przerzucony gruby, wełniany szal, ale o zimno nie dbała wcale. W sercu miała maj. Jedynie z twarzy i z włosów nitki pajęczyny ściągała co chwile, bo się wplątywały, przez co misternie układane loki potargała zupełnie. Biegła tak już z dwadzieścia minut, gdy zatrzymała się gwałtownie. Nerwowo pogładziła fałdy długiej spódnicy, zaczesała dłońmi niesforne loki za uszy i wełniany szal poprawiła. Miejsce schadzki stanowił niewielki zagajnik z wrzosową polaną w samym środku. Odludnie tu było i cicho. Przymrużyła oczy niezwyczajne do mleka mgły o świcie i rozejrzała się wkoło. W oddali majaczyła jego sylwetka, cała zanurzona w półmroku, w fiolecie i bieli. Siedział pod drzewem i przygryzał źdźbło trawy. Po rozpiętym mundurze widać było, że czekał już długo i przebieg tego spotkania, i tej rozmowy w myślach rozważał. Widząc ją z oddali, zerwał się na równe nogi, wyciągnął źdźbło z ust i rzucił niedbale. Ona podbiegła z wdziękiem jak jaka nimfa leśna, jakby nad wrzosowiskiem się unosiła i w powietrzu biegła. A jeszcze tam, na tej leśnej drodze, rozmyślała o tej jednej przykrości, co to jej tym wojskiem uczynił i pochmurniało młode czoło, i chmura na nim siadła. Jeszcze przed chwilą postanowiła, że przyjmie go z chłodem – być może niewielkim, ale jednak… Teraz cały ten plan diabli wzięli. Serce jej rwało prosto w te ramiona, co ją opuścić właśnie miały…

Tego dnia Zośka przepadła na dzień cały. Nawet tatko, który córki chował w dyscyplinie, nic nie powiedział. Po ostatniej poważnej, męskiej rozmowie przy gorzałce Józek przysiągł mu na Świętą Panienkę, że Zośki nie zhańbi i na ośmieszenie jej nie da, a jak wróci z wojny, to się z nią nawet ożeni. Tylko matula głośno wzdychała, przewracała oczami i mamrotała pacierze, chyba przeczuwała coś złego i matczyny instynkt podpowiadał jej najgorsze. Młodsze jej pociechy też z domu wybyły: Julka pobiegła na łąki z jedyną krową, co się ostała, a najmłodszą Lilkę do sadu porwało… licho, co to z wiejskimi chłopakami po drzewach łapała….

Julka

Nie wiem, kiedy właściwie ten deszcz przestał siąpić. Padało chyba od miesiąca. Padało tak, jakby sam Bóg nad światem płakał. Ja zresztą też często płakałam. Wypłakałam morze łez. Nigdzie nie było bezpiecznie, na łąki często się skradałam i leżałam w tych trawach długich, jak w pierzynie jakiej. Ja wiem, że nigdzie skryć się nie mogło. A ja tam, mimo rozpaczy tatuli i matuli, szłam. Nie mogłam w tym sianie już dłużej usiedzieć. We wsi wszyscy byliśmy jak szczury, szczególnie dziewczęta. A mnie wciąż powietrza brakowało… Życia mi brakowało… Tego dnia, upragnionego dnia, wszystko zelżało. I ci co ostali, powychodzili z kryjówek i na swoim osiadali. Na początku z wielką niepewnością. My też do swojego wróciliśmy. Choć chałupa jakby nie nasza, brakowało komina i szopy też, szyby powybijane, a w środku, lepiej nie gadać… i Krasuli nie było. Zresztą, właściwie nie było nic. Wszystko splądrowane i zniszczone. Zgliszcza wszędzie, a miało się podobno ku dobremu… Jak niegdyś, na łąki pobiegłam w trawie poleżeć i pomarzyć. Zgniła była ta trawa, po zimie długiej i bezdusznej, ale mnie to nie przeszkadzało. Tak tęskno mi było! Leżałam już w niej zatopiona jakiś czas, gdy… głos?! Głos mnie z tego odurzenia wyrwał. W pierwszej chwili przeraziłam się bardzo, że kołatania serca uspokoić nie mogłam. Był to głos męski, głos z daleka…, ale znany i wyczekiwany. To był głos Zośkowego Józka?! Józek padł na ziemię przy mnie blisko, bardzo blisko, za blisko… Czułam jego słowa, jego dech, który mnie przeszywał na wskroś. Był taki zmizerniały, taki poszarzały na twarzy, aż mnie jakaś tkliwość wzięła… Każdą jego bruzdę, każdą bliznę pod palcami czytałam jak mapę. Dotykałam go, jego twarzy, ramion i dłoni, i nie wierzyłam… Wtedy on był moją spóźnioną Wigilią… I śmiałam się przez łzy.

– Józek?! – szeptałam… – Józeczku…, ale to szczęście wielkie, żeś wrócił! Boże jedyny! Zośka się ucieszy! Chciałam lecieć do chałupy od razu, gdy mnie ręką powstrzymał. Ta ręka szorstka była i stanowcza, widać, że wiele przeszła. I począł mi o wszystkim opowiadać, o złości i bezsilności mówił. O strachach i wielkim cierpieniu ludzkim prawił. A mówił tak rzewnie, że płakałam wraz z nim. O śmierci i rozpaczy gadał. Nawet rany na piersi mi pokazał, głębokie na pół palca. Poczęłam te rany z pieczołowitością dotykać… i w końcu – po chwili pewnej – całować z namaszczeniem. Chciałam to zło z niego scałować. Łzy nam się mieszały z pocałunkami. Józio był taki kochany, taki dobry… Przypominał mi ten stary świat, kiedy wszystko było takie proste. Świat, na który tak czekaliśmy z utęsknieniem. I on mi też pocałunki oddawał… A słońce nad nim – jedno z pierwszych po tych śniegach i deszczach długich, i przebrzydłych – ciepłem rozkosznym otulało moje ciało, i moje podbrzusze. A może to nie słońce było? Tego dnia zrozumiałam, że umarła we mnie ta dziewczęca niewinność, która pąsowiała rumieńcem przy każdej okazji. Narodziłam się na nowo bez krzty wstydu, a on był moją miłością. Pierwszą i prawdziwą…

Po wszystkim, po tej ciszy co trwała wtedy na świecie, otrzepaliśmy się ze zgniłej i zmrożonej gdzieniegdzie trawy, która wszędzie powłaziła i do ubrań się przykleiła, i do chałupy naszej poszliśmy… Oj, bardzo przeciągałam tę chwilę… Zośkowe łzy parzyły moje serce węglem gorącym. Po dniach paru, które wlokły się krowa – niemiłosiernie i koślawo, stało się nieoczekiwane.

Ten dzień od rana zwiastował niedobre. Matula piekła chleb i nawet drożdżowe zalatywało, i Lilka szczebiotała niemiłosiernie. Musiałam odwrócić wzrok, gdy Józek przed Zośką padł na kolana…. Odtąd zaczęłam unikać ich obu. Od tej chwili przestali dla mnie istnieć i szczęście we mnie umarło. Musiałam ze wsi uciec. Od matuli, tatuli, od tego życia starego, co mnie tak bardzo bolało…

Nie zrozum mnie źle, kochałam i kocham moją siostrę najbardziej na świecie… Ale Józek… Józka też kochałam przecież! Gdy przyszła pierwsza sposobność, po prostu wyjechałam do miasta. Teraz na pielęgniarkę się uczę. Do domu – wiem, że już nigdy nie wrócę. Czasami mamie list napiszę z zapewnieniem, że u mnie wszystko w porządku i snuję się po tych ulicach wielkiego miasta, zburzonych jak moja dusza.

 

Lilka

Sad był pełen jabłkowego kwiecia. Drzewa skąpane w bieli skrzyły się w oddali. Zapewne tylko one obrodzą. W tym roku natura zwariowała, obraziła się albo co?! Wszystkiego było w niedostatku. Tylko te jabłkowe drzewa, zasadzone jeszcze przez dziadka Alosia, nabrzmiałe od kwiatów, uginały się pod własnym ciężarem. I gdy w końcu mogłam, po wielu dniach szarych i długich, pobiegłam do sadu. Wojtek od Wolków też był, ale wielu innych zabrakło… Próbowaliśmy czas zatrzymać i dawne czorty wskrzesić… Na nic jednak się to zdało, bo nie wrócił ani Szymek, ani Przemcio, ani Jańcio… Czekaliśmy… Zaklinaliśmy czas… Ale nic to… Sentymenty z dzieciństwa wróciły… W końcu zieloność przykryła świat. Wspomnienia stały się snem zaprzeszłym i zapomnianym. Nadchodziło nowe. Urośliśmy. Miałam wtedy niecałe siedemnaście lat. Gdy wróciłam do domu wszyscy byli w polu, a w domu ani żywej duszy… Z pól zalatywało wczesnowiosennym ciepłem jak dawnym marzeniem jakim… Żadnej żywej duszy?! W kuchennej izbie na dogasającym już palenisku, stał gar z kartoflami. Chwyciłam na wpół zimną bulwę i do gęby włożyłam, gdy, wtem, usłyszałam dziwne jęki jakieś. Myślałam, że to mi w uszach kartofel chrzęścił. Ktoś jednak w chałupie był… Ktoś ciche pomruki wydawał, jakby spał snem niespokojnym i chwiejnym. Z wolna pchnęłam drzwi sypialniane, które jęknęły boleśnie. Co za zdziwienie… Zośkowy Józek wrócił z frontu i leżał w babcinych pierzynach w łóżku, co to je mamcia w wielkim kufrze na polu ukryła! Spał, i przez sen wzdychał, chorował albo odpoczywał?! Podbiegłam. Stanęłam z zaciekawieniem w bezruchu i spozierałam na niego. Był jak niemowlę. Bezbronny, w koszulinie ino. Za dłoń go łapczywie schwyciłam jak tchnienie wolności jakie. To było silniejsze! On oczy rozdziawił i śmiechem twarz swą okrasił. Jezu… jak on pięknie opowiadał… jak mu tam ciężko było, jak wiele przeżył… I zazdrościłam mu z serca całego walki o nasz kraj! Tego bohaterstwa wielkiego. Józek dla mnie samej jak bohater był. Ciągnęło mnie do niego. Gdy w szopie pług naprawiał czy kosy ostrzył albo po polu łaził, byłam tuż za nim. Towarzyszyłam mu wszędzie, byłam wiernym kompanem. Łaziłam za nim jak cień. Zresztą Józek był najlepszy we wszystkim. Wszystko potrafił. Wystarczyło jedno słowo… Stałam przy nim.

– Podaj śrubę Lila! – krzyczał, a ja stałam już przy nim z odpowiednią.

– Przytrzymaj koło! – wołał, i byłam…

Gdy któregoś razu wszyscy z chałupy wybyli – rodzice i siostry na targ pojechali, jaja sprzedać i marchew, i cebulę… ostał się jeno Józek i ostałam się ja. W szopie wóz stał, który miał płozy zluzowane. Szarpaliśmy się z nim od godziny ponad. Pot kapał z Józkowego czoła, a i mnie nie było lekko, strużki wody ciekły mi po plecach. Podawałam mu narzędzia – śrubokręt, klucz, śrubę i tak szło. W pewnej chwili nieuważnej, w takiej, gdy wszystkie paprochy i kurze zatrzymały się w pędzie, dotknął mojej dłoni. To było takie elektryczne. Sparaliżowało mnie. Nie powiedziałam nic. I nic nie zrobiłam. Żadnego gestu, żadnego grymasu, skrzywienia ust… On z zapalczywością wielką tę dłoń począł dotykać i piąć się w górę. Po ramieniu do ust. Całował mnie jak wariat. Jak oszalały jakiś. Całował mnie po oczach, po twarzy. Mówił mi piękne słowa. Coś o życiu, o wiośnie… Wszystko zdarzyło się tak szybko. Zwarliśmy się nadzy w uścisku, tak wygłodniali, tak spragnieni… Czekałam na niego… Spijałam jego zapach i smak. Nasze oddechy jak motyle odbijały się od wszystkich ścian szopy. Był moją największą miłością – pierwszą i największą. Nie bałam się nic a nic. Przyjęłam go z namaszczeniem. Bezwstydna całowałam go, kochałam, wielbiłam… I… I…?!

I on… mi to wszystko zabrał, a ona zniszczyła. Żyłam sobie potem… na uboczu, rozpamiętując jak było i jak być mogło! Jego dotyk na moim ciele wciąż był żywy. Słowa tamtego dnia wciąż dzwoniły mi w uszach. A sam Józek począł mnie unikać jak zarazy jakiej. Nie rozumiałam z tego nic. Później często bolało mnie całe ciało, biegłam wtedy na łąki i łkałam w niebogłosy. Krzyczałam do nieba za grzechy swoje i użalałam się nad sobą. Ponoć Wojtek, ten od Wolków, mnie kiedyś nawet słyszał i bał się, że zrobię coś sobie. Chyba już wtedy śledził mnie i podpatrywał, czy nieszczęście mi się nie dzieje. Gdzie on był wcześniej? Gdzie?

Po miesiącu okazało się, że jestem… przy nadziei. Wciąż we mnie dojrzewała pamięć o tamtym dniu. Wydawało mi się, że kochałam Józka bez pamięci, choć już za nim nie chodziłam, choć już nie byłam jego cieniem… Cierpiałam sobie w ukryciu. Tylko matula, wiedziona babskim przeczuciem, właściwie wiedziała… podejrzewała swoje… Zresztą Józek unikał mnie wzrokiem. A Zośka szczebiotała jak najęta, bo i jej brzuch pęczniał jak nabrzmiałe jabłko. Jak mogłam zepsuć to szczęście?! Jak mogłam stanąć im na drodze?

Doszło jednak do rozmówienia. Zresztą to była kwestia czasu, a on biegł nieubłaganie i donosił, i zdradzał. Mama mi wierzyła. Wierzyła bez mrugnięcia. I tatko w końcu mi też uwierzył. I potem niewiele pamiętam. Były łzy i zgrzytanie zębów. Były krzyki i żale okrutne…

Firanki podniosłam, gdy Józek z Zośką furmanką odjeżdżali. Ona chustką przepasana, trzymała się za brzuch wielki i nabrzmiały jak to drzewo z szarymi renetami… Widziałam jej oczy zalane łzami, czarne i puste… jak nic… jak smoła…

Coś w nas pękło, coś się skończyło… Jakaś rdza nas już przyoblekła…

Po dniach czterech Wojtek od Wolków zmówić się przyszedł, a ja na to przystałam. Poczciwy ci on chłop i porządny. Kochał się we mnie od zawsze. Nawet go lubię. Przyjął mnie z całym dobytkiem. I ja go też przyjęłam. Nawet w wiosce cicho się obyło, bez wskazywania palcami. Na ojcowiźnie ostaliśmy i ni słowem do przeszłości nie wracamy. Wojtek ukochał ci Antka jak swego. Na pole i do zwierząt idą i po swojemu prawią. A ja już nie myślę o tym, co prawdą jest, a co wymysłem szkaradnym… Żyję wiesz?! Żyję dniem szczęśliwym i więcej nie chcę… Czasami tylko myślę o smutku Zośki i tęsknię za Julką, bo się wcale do domu nie kwapi, ale nigdy…, nigdy Józka nie wspominam… Bywają chwile trudne, które tną skórę jak szkłem. W święta szczególnie mi te myśli doskwierają, gdy matka płacze głośno, a ojciec się nic nie odzywa…

Zośka

Kocham go… jak poranną zorzę, kocham jak mgły zaranne… Pamiętam jak biegłam do niego po leśnych ścieżynach… pamiętam jak mi przysięgał wszystko… życie swoje mi przysięgał… Wtedy biegłam do niego tylko… A teraz… Józek pić zaczął i w ogóle wszystko się tak zagmatwało! Przykryło tą zawieją jesienną, co ją teraz wszędzie po zagonach widać. Julka bez słowa wyjechała… Lilka i ta jej ciąża… W sercu mnie boli. Rwie tak bardzo… I co mam teraz zrobić? Co robić? Myśli kołaczą mi w głowie.

Tego ranka było bardzo zimno, przenikliwie zimno… Zawiewało już z pól pierwszymi przymrozkami i skrzyło się na zgniłych liściach, które nie zdążyły spaść. W marnej koszulinie, przez którą jeszcze brzuch przezierał wielki, co to się po Kaziku ostał, w gumiakach i kufajce jedynie przebiegłam do szopy. Józek stał przy wozie, zapatrzony w dal dziwnie…

Od słowa do słowa, poszło o nieuchwytne, dla mnie wcześniej niedotrzegalne, a doszło do sedna… I miało zaboleć mocno…

– Józeczku, dlaczego tak? Dlaczego w ten sposób? Dlaczego nie jestem ja jedyna? Przecież Ty to życie, Ty to synowie Twoi – powiedziałam zaczepnie… I pogładziłam go po włosach.

– Wiem – odpowiedział i oczy zaszły mu mgłą. Ale my jesteśmy nieważni… Nawet ty jesteś nieważna… a może zwłaszcza ty? Liczy się tu i teraz. Mogłem zginąć tyle razy. Bóg mnie ocalił! Dane było mi przeżyć i żyć naprawdę!

– Naprawdę?! – powtórzyłam półszeptem, rozumiejąc już wszystko. – Ale dlaczego Julka i Lilka dlaczego?

Nerwowo się zaśmiał. Doszedł mnie kwaśny zapach na wpół strawionej gorzałki. Po policzkach już od dłuższego czasu ciekły mi rzeki łez, tworząc głębokie bruzdy. W tej chwili zupełnie brakowało mi tchu.

– Głupie… – prychnął – głupie i niewinne – dopowiedział.

Odwróciłam się na pięcie. Uwierz, że chciałam wybiec, uciec gdzieś przed siebie. Schwycić Kazika z betów i znaleźć się daleko stąd. Albo najlepiej umrzeć. Ale zatrzymałam się w tym pędzie, w tym amoku. Przy drewnianych klockach, co to na zimę porąbane leżały, stała siekiera…Widzisz, świat przed moimi oczami zawirował i… stało się już…

 

Koniec

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *