Szepty
– Od jakiegoś czasu jak we śnie mi się kołaczę, że tańczę w białej sukience. I ten sen napawa mnie lękiem niewyobrażonym jakimś, że budzę się mokra od potu.
– Oj głupiaś ty, głupia! Inne panny to by się cieszyły, że im przepowiednia taka się śni, a ty się smutasz. I cóżeś taka blada? – Ewcia spojrzała z matczyną troską prosto w niebieskie oczy Aniuli, swojej pierworodnej. Objęła w dłoniach jej chudziutką twarz, białą jak to płótno, gdy je porządnie wykrochmali. Wokół niej wiły się w wianek pasma włosów w kolorze zboża.
– Głowa mnie tylko boli – wyszeptała Anula i uśmiechnęła się, mimo bólu, by matka za bardzo się nie martwiła.
– Odpocznij może dziś, a ja Jankę na pole wezmę, a do obory Pietrka wyślę.
Cmoknęła dziewczynę w czoło i poszła zaraz w szklance mleko z gęsiną jej gotować na wzmocnienie.
– Mleko Krasuli na wszystkie boleści! – mamrotała do siebie zadowolona, że lek na wszystko znalazła. Z rozpędu do pokoju Anuli weszła, ale ta – wydawało się, że śpi już mocno i bez czucia. Ewcia podeszła do łóżka córki, postawiła na stoliku kubek z mlekiem i już miała wychodzić, gdy usłyszała:
– Mamuś, ja czuję, że coś złe się wydarzy, ja w tej białej sukni tańczyłam…
Ewcia stanęła jak gromem rażona, zrobiło jej się bardzo gorąco i krwawy pąs wstąpił na jej twarz pulchną. Tchu jej brakowało. Łapała powietrze jak ryba wyrzucona na trawę. Z widocznym trudem doskoczyła ku córce i z przestrachem w załzawionych oczach, uspokajała:
– Daj spokój Aniuś, daj spokój! Co to za głupie gadanie jakieś, nic się złego nie wydarzy! O pfuu… Plunęła za siebie na znak, że urok odczyniła. Ty śpij już lepiej, a jak oczy otworzysz, wszystko dobrze będzie. – I tuliła ją całą sobą, jakby chciała swoją pociechę przed całym światem uchronić.
Cały dzień na polu o Aniusi myślała, o tych jej napadach, ciągłych bólach głowy i tym dziwnym gadaniu. Łzawo jej się zrobiło na duszy, jak wspominała narodziny, tak długo wyczekiwanej córuchny. Dwa lata na nią czekała, nawet swego Macieja o różne rzeczy posądzała, a gdy w końcu brzemienna była, dumna po całej wiosce chodziła. Anusia urodziła się taka malutka – najmniejsza ze swego rodzeństwa – i tak jej mądrze ze ślepiów patrzyło. W ogóle nie płakała, a gdy jeść chciała skomlała tylko cichutko. Zawsze wątła i chudziutka, ale do pracy chętna. Z dzieciakami się nie włóczyła, tylko nos w książki albo do obory, albo na pole… A w szkole najpierwsza ze wszystkich była. A potem te bóle głowy nastały i te jej widzenia. Lekarze przekonywali, że to okresowe tylko – dziewczyna rośnie – kiwali głowami, coś tam radzili między sobą, a potem z kwitkiem odprawiali do domu. Przy siedemnastej wiośnie, ataki nasiliły się bardzo, co było przyczyną zgryzot Ewci i przysłaniało jej świat cały cieniem jakimś złowrogim.
Wybierała z tłustej ziemi ziemniaki, które obrodziły w tym roku, ale wciąż jak echo po zagonach, dźwięczały jej w uszach słowa „coś złe się wydarzy”… „coś złe się wydarzy”… i ta „biała sukienka”…
Wrócili do chałupy coś pod wieczór jakoś. Od drzwi zastał ich chłód jakiś i złowroga cisza. Ewcia krzyczała na Aniulę od proga:
– Aniuś moja, Aniuś, zgłodniałaś cosik?
Gdy ta nie odpowiadała, z całym impetem do pokoju córki wpadła, przeczuwając… wiedząc już, co się święci.
Ania leżała jakby w maglinie, ślepia miała białym wywrócone, a strużki potu spływały jej po rozpalonym czole.
– Maćku – krzyknęła do męża, który stał tuż za nią – Konia zaprzęgaj, do miasta jedziem, do szpitala, nie ma na co czekać. Szybko…
Ewa nigdy nie traciła zimnej krwi. Gdy trzeba było, twardą ręką potrafiła zarządzić i wszystkim robotę przydzielić. Niektórzy w wiosce powiadali nawet, że Maciejowa mężowe spodnie przywdziewa… Czcze ludzkie gadanie, bo gdy noc nastawała i dzieci już spały, Ewcia długo zasnąć nie mogła, w Maćka ramiona się zaszywała i cichutko, by męża nie smucić, przełykała gorzkie łzy. Dziś się z nimi nawet nie kryła. Potrzebowała swojego Macieja jak nigdy przedtem. Scałowywał z jej twarzy łzy wielkie jak grochy, którym dziś dała upust szczególny. Ich pierworodna musiała zostać w szpitalu…
A życie toczyło się dalej.
Owoc cudu
Aniula ze szpitala trafiła prosto do uzdrowiska. Jej leczenie trwało długo, bardzo długo…
Bez dwóch zdań, miała coś w głowie, coś, co po leczeniu – na całe szczęście – już tylko od czasu do czasu dawało o sobie znać. Tykało jej w skroniach i pulsowało. Nie wspominała o tym w listach, co to je do rodziców słała, aby się zbytnio nie martwili. U niej zawsze wszystko dobrze było. A lekarze tylko wzdychali, opuszczali ramiona i załamywali dłonie. Wiedziała, że jej życie jest podarunkiem, za które dziękować musi najpiękniej. Dzięki Bogu, że zdążyła wyrosnąć, wypięknieć i kursy pielęgniarskie ukończyć. Cenili ją sobie bardzo w miastowym szpitalu, gdzie pracę podjęła. Cenił ją też doktor Tomasz, który zapałał do niej uczuciem bezkresnym. Pokochał ją całym sercem, z tą jej zadumą i chorobą ciążącą jak kajdan.
Piękna to była miłość. Choć nie bez rys różnych. Tomasz wciąż nie godził się na cierpienie Ani. W nocy gdy się budziła i szeptała ból swój cały, płakał razem z nią. Mówiła mu, bliska omdlenia, że nie jest jej pisany, że nie może go skazywać na życie z nią…
A on potem zaszywał się w gabinecie, wertował te swoje opasłe księgi i szukał odpowiedzi. Im więcej czytał, tym bardziej strapiony chodził i czuł, że choć wiedza mu patronowała, Ania cudem mu była. Jawiła mu się, jak ta rodząca się wiosna. Pachniała kwiatem jabłoni i smakowała dziką maliną. Była taka krucha, że – gdy trzymał ją w ramionach – to z namaszczeniem jak hostię. Była mu światem i życiem, i radością w życiu, i wszystkim… Był tego tak pewny, że gdy mu własna matka rodzona jej odmawiała – że niby wątła taka i słaba, i pewnikiem umrze, to wzburzony bez słowa z domu wyszedł i w duchu rodziny się wyrzekł… W dniu, gdy to poczynił, od ulicznej babuliny stokrotki kupił, za całych złotych pięć, z którym później przed Anną klęknął i o rękę prosił.
Ania nie od razu mu odpowiedziała, nie żeby nie była pewna, wiedziała już dawno, ale nie chciała i nie mogła… Im dłużej milcząca stała, tym większe stawały się błękity w oczach Tomasza. Promienie słońca – tego pierwszego, wiosennego, padały wprost na jego drgające usta i gdy już wzrok mu opadł i wstawać miał – Ania zapragnęła go najbardziej na świecie, chciała – tak raz w życiu – dla siebie tylko szczęścia. Nie wiedziała, czy miała do tego prawo? Ale w tej chwili nic się nie liczyło – tylko ona i on.
Tomasz wbił wzrok w podłogę. Uderzony milczeniem Ani, zrezygnowany jak po stoczonej, przegranej bitwie, powoli podnosił się z kolan, gdy usłyszał „tak”. Pomyślał, że to złudzenie jakieś, ale gdy spojrzał na nią, promienistą i z migoczącym w kącikach ust uśmiechem, energii nabrał i w ramiona ją pochwycił. Całował ją po twarzy, po dłoniach smukłych jak z ruskiej ikony. Już wiedział, że ona i on to jedno.
Ślub był piękny, choć bez rodziców pana młodego. Dla Tomasza Ania była światem całym i nikt więcej się nie liczył. Była mu największą świętością. W białej, skromnej sukience wyglądała raczej jak dziewczynka przystępująca do komunii świętej… Pragnął ślubować jej miłość i wierność przed Bogiem samym. Odtąd już byli dwojgiem kwiatów na jednej łodydze.
Uwielbiał ją. Roztaczała swoim blaskiem i zarażała efemerycznym nastrojem. Nastał w końcu czas, że Aniusia śmiała się w głos i szczebiotała jak skowronek. Zdarzało się nawet, że nuciła cichutko skoczne ludowe przyśpiewki. Prosiła męża o długie spacery albo tańce do rana. Ten cień smutku wpisany w jej fizjonomię, zdawał się wtedy zupełnie nie istnieć. Wówczas też okazało się, że jest przy nadziei. Tomasz oszalał na jej punkcie. Oto ich miłość miała zrodzić owoc doskonały. Robił śniadania, przykrywał w nocy pierzyną, gdy zdawało się, że śpi już mocno i głęboko. Przyjął pomoc, by żonę odciążyć. Sam załatwiał też wszelkie sprawunki, a Anię rozpieszczał. Buntowała się na początku, ale na nic się to zdało. Tomasz był nieugięty. Nudziła się okropnie, bo do pracy już nie chodziła – dla świętego spokoju, a i w domu wszelkie obowiązki zostały jej odebrane. Wiedziała, że to dla jej dobra i dla tej, która pod sercem pulsowała i tętniła.
Tego dnia Tomasz siedział do późna nad księgami jeszcze, gdy posłyszał głuchy kobiecy jęk. Brzmiał jak krzyk zwierzęcy, obcy jakiś. Wiedział, że nastało wyczekiwane przez nich „już”. Posłał więc szybko po akuszerkę. A żonę całował po twarzy, za rękę trzymał i pot z czoła ścierał. Poród trwał już długo. Ania mdlała co chwilę i sił jej brakło. Z godziny na godzinę w domu było gwarniej i wezwanych osób przybywało – znajomych lekarzy i pielęgniarek… Wszyscy dwoili się i troili, pomoc pragnęli Tomaszowej żonie i bólu jej oszczędzić. Ania słabła. Podjął wtedy Tomasz decyzję, że ciąć trzeba. I sam to nawet pragnął uczynić, powstrzymany jednak przez doktora Więcha, przewodzenie mu oddał, a sam asystować przysiągł. Zapewniał Anię, że wszystko dobrze, że niedużo zostało, że zaraz ból jej odejdzie. A ona tylko uśmiechała się smutno, rozpalona i słabiuśka. Szeptała mu ledwo dosłyszalnym głosem:
– Ja swoje wiem Tomusiu… ja tej nocy w białej sukience tańczyłam… – i tchu jej braknąć poczęło i krztusić się zaczęła, ale do rozmowy jeszcze raz po chwili wróciła.
– Życiem mi jesteś i szczęście mi dałeś! A gdy on uczuł, że Ania żegnać się z nim zaczyna, pragnął jej usta zamknąć pocałunkami. One jednak mu na to nie pozwoliła.
– Chcę, aby moja córeczka nosiła imię Elżunia i żeby była szczęśliwa – ostatkiem tchu to powiedziała, po czym zaraz krew z jej ust poszła i rzęzić poczęła, aż serce przestało bić całkowicie. Tomasz szybko ratować ją począł i żarliwie prosił Boga o pomoc. Płakał i krzyczał, a krzyk jego zlał się z cichutkim płaczem dziecinnym, bowiem w tym samym czasie doktor Więch potwierdził:
– To dziewczynka.
Biała sukienka
– Mamo coś się złego stanie! Całą noc tańczyłam w białej sukience! Czułam naprawdę, że to znak straszny jakiś i że znacząco wpłynie na moje życie. Nie potrafiłam tego racjonalnie wytłumaczyć. Kobieca intuicja? Jakaś większa świadomość? Widzenie? Przeczucie?
Mama robiła dla mnie kanapki. Jechałam do Poznania na ostatnie już zaliczenia. Miała to być właściwie formalność.
Wychodząc z Głównego, potknęłam się o próg i wyłożyłam jak długa.
– Cholera! – miotałam się bezwolne na posadce, mrucząc sama do siebie górnolotne inwektywy. Jakiś człowiek pomógł mi wstać. Chwyciłam go za ramię, ale ból w boku złapał mnie tak silny, że zgięło mnie w pół. Na domiar złego… podarłam rajstopy i złamałam obcas.
– No pięknie! – patrzyłam na swoją nogę z wielką dziurą na kolanie i na piękne, włoskie kozaki w opłakanym już stanie. Czułam, że w brzuchu rozlało mi się coś gorącego, co mrowiło i wydymało mi brzuch. Ból się wzmagał. W pobliskim kiosku kupiłam Ibuprom i od razu połknęłam dwie tabletki. Jezu! I ten śnieg! Kto by pomyślał, żeby w kwietniowy poranek sypało, jakby tam w niebie rozpruli wszystkie poduszki.
Tego dnia kupiłam buty, zaliczyłam łacinę i „dzieciologię” i … trafiłam do szpitala. Sen z białą ślubną sukienką powtórzył się jeszcze, kiedy rozstawałam się z ojcem mojego dziecka i – z perspektywy czasu – okazał się być zwiastunem spokoju i szczęścia w życiu. A Ty wierzysz w sny?
Piękna historia, smutna, ale piękna. I ten język. Czytam od jakiegoś czasu twoje opowiadania i wciąż czekam na więcej! Pozdrawiam Ala
Dziękuję najpiękniej. Moje opowiadania oparte są na prawdziwych historiach i mogły wydarzyć się naprawdę. Wiem, że muszę się jeszcze wiele nauczyć, ale takie komentarze dodają mi skrzydeł. Dziękuje raz jeszcze i pozdrawiam 🙂
Uwielbiam tu wracać. Te posty mają w sobie coś magicznego…
Wracaj, wracaj… 😉 Pozdrawiam 😀