Historia jednej piosenki

Jesień to najlepszy czas, aby zrobić w końcu coś dla siebie, pomyśleć tylko o sobie. Można robić przeróżne rzeczy, na które ostatnio nie wystarczało czasu i oddać się pasjom – robić na drutach, haftować albo co… Można też zaszyć się gdzieś w kącie, wtulić się w koc i czytać książki, i tak przeczekać nawet zimę. Ale można tez czas spędzić aktywnie, zapisać się na fitness, jogę albo na lekcje tańca. I ja dziś chciałam o tym tańcu właśnie… Naszym pierwszym tańcu…

Dokładnie dwa lata temu, mój Szymek poprosił mnie o rękę. Wówczas stanęliśmy przed nie lada wyzwaniem – pierwszym tańcem. Gorączkowo zaczęłam szukać jakiejkolwiek przyjezdnej szkoły tańca, o co trudno było w tak małym prowincjonalnym miasteczku. Zasięgnęłam języka tu i tam… Koleżanki podały mi numer do znajomej znajomej… i tak znalazłam naszą panią Kreskę Tereskę. Jezu… co z figura, jaka pozycja! Jestem przekonana, że to ten typ ludzi perfekcyjnych, co nigdy nie spuszczają powietrza, nawet gdy nikt nie widzi 😉 Wszystkie komendy, które wydawała do nas, świetnie obrazują jej osobę: „pierś do przodu”, „pupa wypięta”, „wyprostuj się”, „trzymaj ramę”, „obciągnij stopę”… Pani Tereska zaproponowała nam lekcje indywidualne raz w tygodniu o dość nieprzyzwoitej porze, bo o 23.00. Zgodziliśmy się bez wahania. Pierwsze spotkanie, można śmiało nazwać technicznym. Mieliśmy pokazać, jak w ogóle tańczymy. Nasza nauczycielka włączyła muzykę dyskotekową, a my zaczęliśmy improwizować. Z jakim skutkiem? No cóż… Lepiej przywołam tu słowa naszej nauczycielki, które dużo mówią o naszych umiejętnościach, a brzmiały one mniej więcej tak: „pan nie tańczy, a pani świetnie bawi się sama z sobą”. Resztę tej lekcji upłynęło nam na ćwiczeniach rytmicznych i trzymania ramy u Szymka. Powiem Wam, że jak mój przyszły mąż się naprawdę wyprostował (a ma z tym problem przez swoją pracę głównie, bo dłubie schylony w tych swoich komputerach i garbi się niemiłosiernie) i jak spojrzał na mnie z góry… był taki męski i szarmancki – normalnie musiałam na paluszkach stanąć, aby go pocałować. Od tego czasu wolę tańczyć z nim tylko w parze. Podczas naszego tanecznego pierwszego razu wyszło ewidentnie, że tancerze z nas żadni… że poczucie rytmu jest dla nas nieosiągalne… i że mój ulubiony walc z „Nocy i dni” w ogóle nie wchodzi w grę, ze względu na zbyt szybką melodię. Pani Tereska poprosiła o coś wolniejszego i wtedy Szymek wyszedł ze swoją propozycją. Z głośnika zabrzmiała, dobrze nam zresztą znana, piosenka Leonarda Cohena „Dance Me to the End of Love”. Magiczna melodia. Myślę, że gdybym – słuchając ją – miała wykreować w wyobraźni obraz, mogłaby to być para zakochanych spacerująca za rękę, przez życie, wśród wschodów i zachodów słońca. I tak też zatańczyliśmy tę piosenkę: odrobina aktorstwa, trochę spaceru (szumnie nazywanego przez panią Tereskę krokami fokstrota i tanga), ale z pewnością z wielką miłością. Przez resztę lekcji pilnie ćwiczyliśmy kroki. Co prawda miewaliśmy też ambiwalentne uczucia, gdy nasza ambitna nauczycielka zmieniała nam kroki na trudniejsze i dla nas nieosiągalne. Osiągnęliśmy w końcu kompromis i wynik nas satysfakcjonujący, i na tydzień przed ślubem, prawie wszystko nam wychodziło… A szło to mniej więcej tak: siedzimy na ławeczce, zerkamy na siebie ukradkiem, zbliżamy się i wtedy Szymek prosi mnie do tańca, pięknie przed nim dygam i zaczynamy taniec, najpierw w pewnym oddaleniu, potem bliżej, aż do uścisku pełnego namiętności w tangu (no dobrze – z tą namiętnością trochę przesadziłam), na końcu piosenki siadamy z powrotem na ławce, trzymając się już za ręce i kończymy nasz taniec pocałunkiem. Chyba się podobało, bo goście długo bili brawo, a i my odetchnęliśmy z ulgą – na ten dzień nie mieliśmy już więcej zaplanowanych stresujących momentów.

Z wielkim żalem przyjęliśmy wiadomość z 7 listopada o śmierci Leonarda Cohena. Jego piosenka będzie już na zawsze elementem naszej wspólnej historii…

2 thoughts on “Historia jednej piosenki

    1. Dziękuję 🙂 Choreografia była dostosowana do naszych możliwości, ale faktycznie prezentowała się uroczo 🙂 Z Cohenem na ślubach kojarzy się raczej „Hallelujah” – tę piosenkę śpiewała nam w kościele zaprzyjaźniona dziewczyna o anielskim głosie. A sam Cohen… no cóż… może teraz porusza swym głosem zaświaty?

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *